sobota, 3 maja 2014

[35] zaGRAjmy O TRON

Autor: George R. R. Martin
Tytuł: "Pieśń lodu i ognia: Gra o tron"
Oryg. tytuł: "A Game of Thrones"
#1 serii "Pieśń Lodu i Ognia"
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Paweł  Kruk
Stron: 838
I wydanie: 1996 (PL - 1998)
Gatunek: fantasy
Ocena: 8/10








Po dziesięciu latach lata do Zachodnich Krain zbliża się zima, a wraz z nią zmiany. Minęło wiele lat od obalenia szalonego Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, a na tronie zasiadł Robert Baratheon, ale widmo poprzedniej dynastii nadal wisi nad Siedmioma Królestwami. Rody knują między sobą, a król jest praktycznie marionetką w rękach swoich doradców i żony. Tymczasem z Muru zaczynają napływać niepokojące wiadomości o istotach podążających z północy. Rozpoczyna się gra o tron.

Nikt sobie nie wyobraża, jak długo czekałam, żeby dostać tę książkę w swoje łapki. Aż wreszcie jest! Zabieram się do czytania i... nuda. Każdy, kto czytał, musi przyznać, że prolog to jedna, wielka NUDA. Moja myśl: czyli wszystkie te opinie mówiące o przynudzaniu  były prawdziwe. Ale na szczęście nie! Wkrótce akcja przyspieszyła, a nawet jeśli gdzieś była wolna, to uzupełniały to ciekawe szczegóły i dialogi. Z łatwością wbiłam się w rytm fabuły pana Martina i pomknęłam przez Siedem Królestw.

W grze o tron wygrywa się albo umiera.

Zacznę od bohaterów, bo ich było naprawdę sporo. Pan Martin świetnie operuje ludzkimi cechami charakteru, tworząc z nich niesamowicie oryginalne i realistyczne postacie. Nikt nie jest czarno-biały, nieustannie ewoluuje i może zaskoczyć czytelnika w najmniej oczekiwanym momencie. Wielu autorom brakuje inwencji by zbudować jedną trzymającą się kupy osobę, a on konstruuje ile? Całe mnóstwo, bo nie mówimy tylko o narratorach (których jest od groma i ciut, ciut), ale również o bohaterach drugoplanowych, na przykład królu Robercie i księciu Joffreyu. Do moich ulubieńców z pewnością należy Daenerys Targaryen, której przygody śledziłam z największym zainteresowaniem, oraz Tyrion Lannister, bo po prostu czuję do niego dziwną sympatię.

Niesłychanie spodobał mi się też świat wykreowany przez pana Martina. Nazywanie "Pieśni lodu i ognia" "epicką (rodzaj żeński?) fantasy w stylu tolkienowskim" [źródło: okładka] uważam za jak najbardziej stosowne. Wielu innym współczesnym powieściom nadawano ten tytuł, ale moim zdaniem ta jest właśnie jedną z tych nielicznych, które nie potrzebują takiej reklamy - czytelnik po prostu sam czuje "to coś". Wiąże się z tym również cała moc szczegółów i możliwości potknięć. Sam autor zwraca na to uwagę w "Podziękowaniach": Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach. Powieść takich rozmiarów zawiera w sobie wiele diabłów, które mogą dać o sobie znać, jeśli nie będziecie uważać. Na szczęście znam wiele aniołów. Słodkie, prawda? A jakie prawdziwe.

Co do stopnia skomplikowania to pragnę zapewnić strwożonych czytelników, że pogubić się w tej książce jest bardzo trudno. Mnie samej udało się to raz, na samym początku, w pierwszej narracji, należącej do Brana, gdzie na głowę zwaliła mi się cała rodzina Starków wraz z kilkoma sługami. Ale później szło już gładko.

Należy też wspomnieć o różnorodności tej powieści. Elementy dla siebie znajdą i fani magicznych stworzeń, i zawirowań życiowych oraz intryg dworskich, i przygód, i bitew oraz związanej z tym polityki, i pieprznego humor, czy nawet sadyści dążący do wybicia wszystkich głównych bohaterów. Spowoduje to wielowątkowość, a raczej mnóstwowątkowość tejże opowieści.

Dlaczego więc nie ma maksa? Z kilku malutkich powodów. Po pierwsze to co wspomniałam na samym początku nie było do końca prawdą. Do książki o takich rozmiarach musi wkraść się przyzwoita ilość nudy. Inaczej się nie da. To niepodważalne jak prawa fizyki (a przynajmniej ich większość). Drugi minus jest większy: tłumaczenie. Tak, znowu ta idiotka czepia się tłumaczenia, chociaż nie powinna. A może właśnie trzeba pokazać niektórym tłumaczom, że nie robią nam łaski, przekładając na przeciętną polszczyznę zagranicznych dzieł? A z tłumaczeniem było tak, że mam kilka "ale". Czytam prolog i szlag jasny mnie trafia: ser jakiś tam. Spotkałam się z tym już w kilku tłumaczeniach, ale pochodziły one raczej z połowy XX w. Właściwie zastanawia mnie, kiedy i kto wpadł na pomysł spolszczenia "sir". Wybebeszyłabym go żywcem, a po śmierci głowę nadziała na pal. Zdarzyło się też kilka innych momentów tłumaczenia, które spowodowały u mnie zmarszczenie brwi, jak dziwne słowa itp. Niestety żadnego z nich nie pamiętam, oprócz jednego, przez który wybuchłam śmiechem. Sutka. Uszczypnął ją lekko w sutkę. O.o

Pomimo tego ostatniego akapitu książkę polecam ogromnie. Jest to jedna z obowiązkowych pozycji na liście nie tylko fana fantasy, ale i każdego czytelnika.

Marre

PS. A teraz mogę oglądać pierwszy sezon! Buahahahaha!