sobota, 18 kwietnia 2015

[117] ŻELAZNY CIERŃ, czyli najgorsze uczucie, jakiego może doświadczyć czytelnik


W świecie maszyn, parowych silników i potężnych mostów [wow, potężne mosty], gdzie każdy krok kontrolują Nadzorcy, Aoife czeka, aż nekrowirus, który wpędził w szaleństwo jej najbliższą rodzinę, dosięgnie także i ją. Nie ma ucieczki przed śmiertelną chorobą... [śmiertelną?!] Póki jednak Aoife może samodzielnie myśleć, póki krew w jej żyłach płynie, dziewczyna uczy się w szkole inżynierów wymarzonego fachu. Ale choć stara się trzymać z daleka od kłopotów, bez wahania odpowiada na rozpaczliwy list od zaginionego brata.

Conrad uciekł z domu w dniu szesnastych urodzin [ktoś zapomniał wspomnieć, że wcześniej próbował zabić własną siostrę]. Dziewczyna, w towarzystwie przyjaciela, Cala, oraz dziwnego przewodnika Deana [sic!], wyrusza do posiadłości swego zaginionego ojca, jedynego miejsca, do którego mógł się udać Conrad. Niebezpieczna wyprawa przynosi Aoife wiedzę, której posiąść nie powinna i która ściąga na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.

[opis z okładki opatrzony moimi własnymi komentarzami]

Dobra, zacznijmy od bolesnej prawdy. Ta książka okazała się wielkim rozczarowaniem. I nie chodzi mi nawet o to, że nie sięgnęłabym po nią, gdyby ktoś od razu mi powiedział, że tego steampunku to jak na lekarstwo. Chodzi o ten całokształt, którego nie ma.

Początek jest całkiem dobry. Prawda, bohaterka raczej przeciętna, ale sam pomysł bardzo mi się podobał. Ogółem podobało mi się aż do momentu dotarcia do Graystone. A wtedy w zasadzie wszystko zaczęło się sypać, szwy spajające dotychczas tę historię pękać, a całość ledwie trzymała się kupy. Po raz kolejny utwierdzono mnie w przekonaniu, że gdy autorowi tajemniczej okołofantastycznej powieści zaczyna brakować pomysłów i logiki w snuciu opowieści, to sięga po kiczowate fantasy i wszędobylską magię. I nie mam tutaj nic przeciwko realnemu, "naszemu" światu opartemu całkowicie na magii ani dystopiach fantasy, które moim zdaniem kryją w sobie wielki potencjał. Mam coś przeciwko tanim rozwiązaniom.

Jednak największe zarzuty mam do klimatu: czy tylko ja, czytając o inspiracjach Lovecraftem, oczekiwałam jakieś nieokreślonej grozy, niepokoju, mroku? Fakt, jeszcze niestety nie sięgnęłam po Cthulhu, ale sądzę, że to tak nie wygląda. Autorka starała się najeżyć fabułę przerażającymi, zawirusowanymi istotami, ale poza pierwszym spotkaniem z dzierzbą oraz połknięciem przez Shoggotha (nawet udany opis "zjednoczenia" z nim to chyba jeden z najlepszych momentów w książce) nic nawet nie przybliżyło się do tej granicy. Miałam nawet wrażenie, że chwilami chciała pokazać, że nie wszystko jest takie strasznie, jak się wydaje. Tak się stało m.in. z ghulami, które dotąd uważałam z jedne najobrzydliwszych, a teraz do końca życia będę chyba nosiła w sobie skazę w postaci przedstawienia ich przez Kittredge.

Postacie są... zgadnijcie jakie. Dokładnie, są postaciami młodzieżówek i tyle powinno wystarczyć dobrze rozeznanemu czytelnikowi gwoli opisu. Dodam jeszcze, że Aoife przez cały czas usiłuje być niewychowana (czym mnie irytuje), Cal nie posiada ani odrobiny logiki w swoim zachowaniu (czym mnie irytuje), a Deana ochrzczono "dziwnym", bo pije i pali (co również niezmiernie mnie irytuje!). Co do "budzącego się szaleństwa" Aoife, to brakowało mi tego budzenia się. Teoria, jakoby miało się ono objawić równo w dniu szesnastych urodzin jest niemiłosiernie naciągana, nieprawdaż? Z postaci drugoplanowych wspomnę jeszcze o Tremainie, bo to bardzo ciekawy przypadek, który najlepiej uwidacznia nieudaczność autorki. Jest zły i ma być straszny. Co robi Kittredge, żeby czytelnik odniósł właśnie takie wrażenie. Bohater ciągnie Aoife za włosy (właśnie tak!), bije ją po twarzy, co nie zmienia faktu, że żal mi jego, bo nie zasłużył na własny charakter.

Teraz dochodzę do sprawy spornej, czyli stylu i języka, kiedy nigdy nie wiem, czy to wszystko wina tłumacza, czy też zagranicznego autora. Na niekorzyść tego pierwszego z pewnością pewien kardynalny, przynajmniej w moim opinii, błąd, który powtarza wciąż z rozmiłowaniem. Pokażę pierwszy przykład, który udało mi się znaleźć i w którym nie ma spoilerów: W ogrodzie, pod gankiem... - nagle otworzył szeroko oczy, zabłysły blado w półmroku. Ostatnio staram się w ramach doskonaleniu warsztatu dobrze przyglądać i analizować styl, a ten błąd po prostu mnie poraża, bo wspomina się o nim 1. na lekcjach języka polskiego 2. chyba w każdym internetowym poradniku pisarzy w odcinku o dialogach: o tych wielkich literach. Wedle całej mojej wiedzy, powinno być Nagle, ponieważ nie jest to zwrot typu "powiedział", a zwyczajne wtrącone zdanie... Może się czepiam, ale to naprawdę boli, może nie za pierwszym razem, ale przy pięćdziesiątym siódmym już tak.

Nie podobał mi się też sam styl. Miałam wrażenie, jakby autorka chciała uniknąć zarzutów o kolejną bezbarwną pod względem opisów młodzieżówkę, więc wstawiła te pseudo-poetyckie "cosie", które po prostu nie brzmią. Ale jak wspomniałam, może to być równie dobrze wina nieudanego tłumaczenia - jednak fakt, że wyszło słabo, pozostaje faktem.

W ramach podsumowania mogę wspomnieć, że zasiadając do tej recenzji, nie sądziłam, że będzie tak zjadliwa. Bo przez książkę da się przebrnąć, a nawet wystarczy wejść na LC, żeby zobaczyć, że niektórzy dali jej całkiem wysokie oceny. Ale ja tego nie kupuję, bo nic mnie tak nie denerwuje, jak zaprzepaszczony potencjał. Jak uczucie, że ja, której warsztatowi jeszcze wiele brakuje, napisałabym to lepiej. To najgorsze uczucie, jakiego może doświadczyć czytelnik.

Marre

Autor: Caitlin Kittredge
Tytuł: "Żelazny cierń"
Oryg. tytuł: "The Iron Thorn"
Seria: "Żelazny kodeks [tom 1]
Wydawnictwo: Jaguar
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Stron: 452
I wydanie: 2011 (PL - 2012)
Gatunek: dystopia fantasy dla młodzieży
Ocena: 3/10