sobota, 9 stycznia 2016

Jun Mochizuki - PANDORA HEARTS 1-10 | Wiem, dlaczego ludzie to uwielbiają! (Choć mi do tego daleko).


Oz Vessalius wiedzie spokojne życie dziedzica książęcego rodu. Spędza całe dnie na zabawie i niczego mu nie brakuje. Wszystko się jednak zmienia, gdy w swoje piętnaste urodziny w trakcie tradycyjnej ceremonii wkroczenia w dorosłość zostaje wtrącony do Otchłani przez grupę zakapturzonych napastników. Spotyka tam tajemniczą Alicję i razem z nią rozpocznie największą przygodę swojego życia?
[źródło opisu: okładka pierwszego tomu]

Od czasu do czasu bierze mnie "chętka" na mangę, z bardzo różnymi skutkami. Tym razem padło na Pandora Hearts. Spodobał mi się zarys fabuły, zapowiadający coś całkiem ciekawego. Podreptałam do koleżanki, u której zawsze upragnioną mangę znajdę i voila! Wzięłam się do lektury. I pierwszy tom nie powalił, co najwyżej zirytował. Przede wszystkim prawie nic się nie działo. I to jest mój główny zarzut wobec tej serii: fabuła rozciągnięta do granic możliwości.

Tak, zdaję sobie sprawę z długości przeciętnego cyklu. Jednakże dotąd udało mi się trafić na bardzo zgrabnie "pocięte" mangi. Zazwyczaj każdy epizod stanowił ładną, zamkniętą całość, świetnie komponującą się z pozostałymi, aczkolwiek niesprawiającą wrażenia nagabywania czytelnika. Tutaj zastosowano mniej więcej taki schemat: dwa odcinki powiązanej ze sobą akcji i chwila przerwy. Przy tym w każdym fragmencie musimy odnajdywać jakiś puzelek przeszłości Oza, Alice czy innego bohatera. Przy dziesiątym tomie taka sieczka zaczęła mnie wnerwiać.

Nie oznacza to, że cały czas siedziałam i strona za stroną pufałam ze złością. To się naprawdę miło czyta, akcja całkiem nieźle wciąga i odkrywanie kolejnych sekretów ukazanego w mandze świata bardzo pochłania. Jednak po kilku tomach zaczęłam czuć się oszukana. Wciąż ten sam schemat: akcja, rąbek tajemnicy, koniec tomu (czasem rąbek tajemnicy na początku, zależy od układu). Manga ta nie jest aż tak świetna, by móc się w to bawić w nieskończoność. A jednocześnie na tyle dobra, by to personalnie przeszkadzało.

Żal mi tego również z powodu wspaniałego, przynajmniej z założenia, świata, który ofiarowała nam autorka. Otchłań, Łańcuchy nawiązujące do świata baśni, przenikające się na każdym kroku dwa światy i rodzinne tajemnice. To wszystko robi wrażenie i porusza wyobraźnię. Jednak z biegiem czasu miałam wrażenie, że ktoś całość coraz bardziej "naciąga" do zagmatwanej fabuły. Widać to szczególnie w tomie siódmym, do którego dołączono historyjkę będącą zalążkiem całej serii. Zaskakująco świeżą w porównaniu z tym, o czym czytamy. Widać, dlaczego Łańcuchy to łańcuchy i nie tylko. Poza tym denerwowało mnie nierówne tempo "przeskakiwania" wskazówki Oza, jakby każdy jej ruch miał za zadanie tylko udramatycznić fabułę.

Jeśli chodzi o bohaterów: Oz jest koszmarny. Miałam dosyć tekstów w rodzaju: Co ten Oz musiał przeżyć, skoro teraz tak się zachowuje? Dlaczego uważa siebie za nic niewartego i za najgorszy uczynek zwracanie uwagi na siebie uwagi? Dlaczego ignoruje swoich przyjaciół i fakt, że im na nim zależy? I nawet jeśli te głosy objawiały się jako otwarta krytyka głównego bohatera, to nie zmniejszała ona poziomu irytacji, a najgorsze, co mogło mnie spotkać, to kolejna dawka przemyśleń Oza. Nie ma żadnych argumentów za taką postawą jak moja. Ale pewnych postaci po prostu nie da się lubić. Podobnie jest w przypadku Gilberta. Jeżu, chwilami miałam wrażenie, że on nie posiada w głowie nic poza migającym neonem służyć Ozowi. To chyba z takiego podejścia brało się złe traktowanie służby... Lepiej prezentuje się tylko Alice ze swoim zamiłowaniem do żarcia ;) Budzi sympatię i to ona skupiła moją uwagę ze względu swoją przeszłość (mimo że historia Gilberta jest z nią powiązana, to interesuje mnie o niebo mniej).

Jednak obok denerwujących głównych bohaterów znajduje się cała masa ciekawych postaci pobocznych. Choć większość z nich w pierwszej chwili nieco irytowały, to, odwrotnie niż w przypadku powyższych, później ich "noty" u mnie tylko rosły. Xerxes Break, Rufus Barma i nie tylko... Bohaterów jest naprawdę wielu i nadanie każdemu z nich charakterystycznej cechy było sporym wyzwaniem. I sama jestem zaskoczona, że się udało. To oni, połączeni z ciekawym całościowym zamysłem, przykuwają uwagę czytelnika i przysparzają serii tylu fanów. (Piszę to, gdyż mam zaszczyt "bycia koleżanką" psychofanki Zerzesa).

Mimo wszystko po upływie kilkunastu dni od lektury dziesiątego tomu mam sieczkę w głowie. Mam wrażenie, że połowa wyrażeń, psychoanaliz zwyczajnie się powtarzała. Ale zdaję sobie sprawę, iż to tylko kwestia mojego prywatnego odbioru i wszystko zwalam na komplikacje godne Mody na sukces. Prawdopodobnie, gdybym od razu zapoznała się z całą serię uniknęłabym całej tej dezorientacji. Ale skoro końca wciąż nie widać... Zapoznam się jednak z następnymi tomami. Pandora Hearts nie jest niczym nadzwyczajnym, ale za to całkiem przyjemną lekturką. Teraz przynajmniej wiem, dlaczego ludzie tak to uwielbiają. Fanów mangi zachęcam do zapoznania się z pierwszymi trzema tomami. Bo dopiero po nich można się przekonać, czy seria się naprawdę podoba.

Marre



Autor: Jun Mochizuki
Tytuł: "Pandora Hearts 1-10"
Oryg. tytuł: jw.
Wydawnictwo: Waneko
Tłumaczenie: Karolina Balcer
Stron: 176 | 176 | 176 | 178 | 176 | 176 | 200 | 176 | 176 |
I wydanie: 2006 [PL - 2012]
Gatunek: urban fantasy
Ocena: 5/10