sobota, 14 stycznia 2017

Nostalgia za pięknem Krainy Snów | H.P. Lovecraft "Przyszła na Sarnath zagłada"


Skończywszy czytać Zgrozę w Dunwich (moja recenzja tutaj), pierwszy tom opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta w tłumaczeniu Macieja Płazy, nie sądziłam, że będzie mi jeszcze dane powrócić do stworzonych przez niego światów. Tym bardziej ucieszyłam na wieść o premierze Przyszła na Sarnath zagłada. I choć otrzymałam coś, czego nie oczekiwałam, to nie mogę być bardziej szczęśliwa.


Dobra groza nie jest zła...

Książkę tę można podzielić właściwie na dwie niezależne, choć z racji chronologicznego układu utworów wymieszane, części. Pierwsza to typowe opowiadania grozy. I one generalnie, mimo że jakościowo dobre, a nawet bardzo dobre, nie zachwyciły mnie. Znajdziemy tu dzieła przede wszystkim ze wczesnego etapu twórczości Lovecrafta - są one krótsze, a główny problem tkwi w tym, iż autor rozwinął najlepsze pomysły w późniejszych pracach, które znamy już ze Zgrozy w Dunwich. Na przykład w czasie lektury Bezimiennego miasta nasuwały mi się wyraźne skojarzenia do W górach szaleństwa, zwłaszcza w kwestii dość charakterystycznego wątku poznawania pradawnej historii z fresków (coś podobnego, choć w mniejszej skali znajdziemy też w Ku nieznanemu Kadath śniącej się wędrówce, o której za chwilę).

Nie znaczy to jednak, że opowiadania grozy w tym zbiorze są złe. Mnie najbardziej do gustu przypadły dwa: tytułowe Przyszła na Sarnath zagłada oraz Pod piramidami. Pierwsze niejako łączy w sobie dwie zamieszczone w zbiorze grupy utworów: to klasyczna Lovecraftowska groza, ale osadzona w Krainie Snów. Być może właśnie ta cecha sprawiła, że tak zatytułowano całą książkę (bo generalnie aż prosi się, by za główne opowiadanie obrać wspomniane Ku nieznanemu...). Dość prosta linia fabularna jest tu zaletą i w połączeniu z pozaziemską egzotyką szczegółów daje świetny efekt. Pod piramidami z kolei kojarzyło mi się z dłuższymi utworami, które mogliśmy znaleźć w poprzednim zbiorze. Tu również dużo daje egzotyka oraz niespodziewany mrok, który Lovecraft wydobył z egipskiej mitologii.


... ale zawsze miło zostać zaskoczonym.

Druga grupa utworów to opowiadania, które z dzisiejszego punktu widzenia określilibyśmy jako fantasy. I to na nich chciałam się skupić w tym poście (choć już trochę się rozpisałam -.-). Dlaczego? Bo całkowicie mnie zaskoczyły. Ciężko mi nawet określić, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Akcja wszystkich rozgrywa się w miejscu, które autor nazwał Krainą Snów*. Z początku o tym nie wiemy, poznajemy tylko konkretne miasta oraz punkty geograficzne, które jednak z czasem zaczynają tworzyć większą, spójną całość. Ostateczny efekt znajdziemy na wewnętrznej stronie okładki w formie naprawdę dobrej mapki.

Każde z opowiadań zawiera genialne, po Lovecraftowsku kunsztowne, opisy tworów jego wyobraźni. Miło zobaczyć, że jego niesamowita kreatywność nie kończy się na opisywaniu makabry - że potrafi też tworzyć rzeczy piękne i czarowne. Jednak właśnie spomiędzy tych cudeniek wyziera drugie dno tych opowieści: bezbrzeżny smutek i tęsknota. Nostalgia za pięknem Krainy Snów. W Białym statku główny bohater podróżuje po świecie w poszukiwaniu coraz to nowych cudów. Jednak jego ciekawość i brak zaspokojenia prowadzą go w pewnym momencie o krok za daleko i "odsyłają" do punktu wyjścia, gdzie będzie odtąd żył, marząc o pięknie, które utracił. W Celephaïs protagonista nie może znieść, że co dzień budzi się ze snów o tytułowym mieście. Próbuje przedłużyć je jak najbardziej, sięga po narkotyki, stacza się... I dopiero po śmierci powraca, by zostać tam królem.


Ku poznaniu siebie śniąca się wędrówka

W tej atmosferze dochodzimy do dwóch opowiadań, które stanowią dla mnie sedno całości: Ku nieznanemu Kadath śniącej się wędrówki oraz Srebrnego Klucza. Co ciekawe, drugi utwór powstał wcześniej, lecz stanowi swego rodzaju kontynuację pierwszego. Ku nieznanemu... to najdłuższe opowiadanie w zbiorze, mierzące imponujące 120 stron, i swego rodzaju jego zwieńczenie. Opowiada historię Randolpha Cartera, który pragnąc uzyskać prawo wiecznego przeżywania swojego snu, udaje się Krainy Snów, by prosić o nie bogów, mieszkających na tytułowym szczycie Kadath. Prawdę mówiąc, przez znaczną część lektury zastanawiałam się, o co w tym naprawdę chodzi, gdyż sednem całości zdawała się dość sztampowa, znana nam z wielu "dzieł" epic fantasy tzw. wędrówka inicjacyjna, której motywu nigdy nie lubiłam i która tutaj wydawała się sprowadzać do łażenia z punktu A do A' itd. I słusznie liczyłam na coś więcej.

W finale (choć i w trakcie zdarzają się takie momenty) opowiadania/noweli/ mikropowieści (spotkałam się ze wszystkimi tymi określeniami) napotykamy swego rodzaju odwrócenie stworzonej przez samego autora konwencji. Przede wszystkim pokazuje on, że Kraina Snów nie jest spełnieniem wszystkich marzeń. Bohater opowiadania Celephaïs buduje w swej poniekąd baśniowej krainie kopię swojego angielskiego domu z czasów dzieciństwa, do którego pragnie wrócić, a nie może. Randolph Carter natomiast dowiaduje się, iż swoje senne dzieła tworzy, inspirując się tym, co zna i kocha, czyli Nową Anglią. Ten ostatni fakt dał mi do myślenia: czy aby nie powinnyśmy traktować tej postaci jako alter ego Lovecrafta, zwłaszcza, że okazuje się on być również nienazwanym bohaterem kilku wcześniejszych utworów. I jeszcze ostatnia rzecz: Ku nieznanemu... ma jedno z najpiękniejszych zakończeń w literaturze, które stanowi dla mnie kwintesencję twórczości autora. (To ten gigantyczny cytat pod recenzją ;)).

Co do Srebrnego klucza to rozpoczyna się ona zgubieniem tytułowego klucza do Krainy Snów. Randolph Carter znalazł się w sytuacji kojarzącej mi się z odejściem Krzysiem z "Kubusia Puchatka" ze Stumilowego Lasy oraz dorośnięciem Zagubionych Chłopców z Piotrusia Pana. (Tak, sama nie wierzę, że pisząc o Lovecrafcie odwołałam się Milne'a i Barry'ego. I że to ma sens). Zbyt długo był wystawiony na kontakt z pragmatyczną rzeczywistością i ona go zmieniła. Nie śni już o magicznych krainach, tylko przetwarza codzienne sytuacje. Usiłuje znaleźć pociechę w nauce, religii czy okultyzmie, ale zdaje sobie sprawę, jak bardzo to wszystko nie ma sensu (tu z kolei Faust mi się nasuwa na myśl). Co za tym idzie, nie może pisać, bo jego wizje nie są już takie jak kiedyś. W końcu znajduje rozwiązanie, ale pozostawia czytelnika z myślą, że to chyba nie jest idealne wyjście.


Kilka końcowych słów o znajomości zakończeń

Teraz trzeba by to jakoś zgrabnie podsumować. I w ramach podsumowania chyba przeproszę. Bo całkowicie zdaję sobie sprawę, że do tego recenzjopodobnego, rozlazłego tworu mogły zakraść się, a nawet na pewno zakradły się, jakieś spoilery. Tyle że to nie są typowe spoilery. Spoiler psuje całą zabawę, a tutaj znajomość zakończeń niektórych (podkreślam: niektórych) utworów nie powinna nic zmienić w ich odbiorze. Zwłaszcza, że w niektórych można się spodziewać czegoś podobnego (jeśli jest inaczej, to o zakończeniu nic nie piszę). Co więcej, proza Lovecrafta jest tym rodzajem literatury, gdzie świadomość kierunku, w którym zmierza fabuła, jest zaletą i pozwala wychwycić liczne smaczki. A jakby kogoś to wciąż nie przekonywało, to są to w końcu tylko dwa krótkie opowiadania!

Opowiadania Lovecrafta, niezależnie, to jakiego gatunku należące, stanowią wspaniały fenomen. Mimo niedzisiejszego stylu i sposobu prowadzenia akcji, nie straciły nic na swoim pięknie oraz zachwycie wzbudzanym w czytelniku. A może i z upływem czasu wiele zyskały. Warto je przeczytać z wielu powodów. Tu wymieniłam tylko kilka. Wy znajdźcie swoje własne.


Marre




*Na okładce znajdziemy pisownię małą literą, a w książce miałam problem, żeby to określenie znaleźć, ale dla mnie jest to miejsce na tyle konkretne, że duża będzie znacznie bardziej adekwatna.

PS. Powinnam się chyba kiedyś na to wszystko powołać w rozprawce. Pani byłaby zachwycona.

Autor: H. P. Lovecraft
Tytuł: "Przyszła na Sarnath zagłada"
Oryg. tytuł: -
Seria: Klasyka Grozy

Wydanie: Vesper, 2016
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Ilustracje: Krzysztof Wroński
Stron: 623
Rok I wydania: najstarsze opowiadanie - 1917
Gatunek: groza, fantasy