piątek, 23 lutego 2018

O pewnym marzeniu | "Afronauci" Bartka Sabeli

Czarnoskóry mężczyzna w garniturze z przypiętymi odznaczeniami wskazuje palcem w błękitne niebo.
Małe wyznanie: uwielbiam kompozycję okładki Afronautów. Użycie tego zdjęcia to strzał w dziesiątkę.




Bartek Sabela w Afronautach podejmuje niezwykle ciekawy i zaskakujący temat zambijskiego "programu kosmicznego". Staje się on równocześnie pretekstem do przyjrzenia się walce Zambijczyków o niepodległość, a także współczesnym losom ich kraju. Tylko czy nie za dużo tych pretekstów? Zapraszam na recenzję.

Pod koniec 1964 roku do Zambii zaczęli zjeżdżać amerykańscy dziennikarze. Jednak nie po to, by pisać o nowym afrykańskim państwie. Szukali pewnego człowieka, który rzucić wyzwanie światowym mocarstwom, twierdząc, że to Zambijczyk, a nie Amerykanin czy Rosjanin, będzie pierwszym człowiekiem na Księżycu. Oto historia zambijskiej Narodowej Akademii Nauk, Badań Kosmicznych i Filozofii oraz szaleńczego marzenia o wolności i podboju Kosmosu. Był to Edward Mukuka Nkoloso.

Tyle okładka. Opis wyjątkowo dobry i dosyć wierny, dlatego go pozostawiam. Ale. Problem z Narodową Akademią Nauk, Badań Kosmicznych i Filozofii polega na tym, że pojawia się ona dopiero w drugiej części książki, na stronie 87. Nie przeszkadzałoby tak długie wprowadzenie poświęcone wcześniejszym losom Nkolosa, gdyby nie pewien szczegół. Przez cały ten czas nie wiemy praktycznie nic o tytułowych afronautach. Nazwa ta przewija się kilka razy, ale gdyby nie opis z okładki, nie mielibyśmy zielonego pojęcia, dokąd zmierza cała ta historia. Brak rzeczowego wstępu to pierwsza z długiej listy wad tej książki.

W pierwszej części historia Nkoloso jest nierozerwalnie złączona z losami kraju i ruchów wyzwoleńczo-emancypacyjnych. Gdyby autor skupił się na wątku historycznym, nie miałabym żadnych zastrzeżeń, jednakże musiał wrzucić do tego kotła wątek współczesny i... samego siebie. A Bartek Sabela jako osoba kompletnie mnie odrzuca. Przeraża mnie jego stosunek do opisywanego kraju. Już na początku cynicznie okłamuje Kolalę w kwestii swojej wiary, byle tylko dostać się do Nkolosa juniora. Z jednej strony reporter plastycznie opisuje ulice Lusaki, ale pisze też, że chroni się w centrum handlowym przed brudem, tłokiem i skwarem ulicy (s. 73). O licznych miejscowych Kościołach i sektach wypowiada się z jakimś nieprzyjemnym lekceważeniem, podobnie sprawa wygląda z narodowymi obchodami Dnia Modlitwy (swoją drogą - zupełnie zbędnie rozdmuchanymi). I choć Sabela wprost "uczciwie" stwierdza, że nie lubi tego miasta (s. 70), to dla mnie nie usprawiedliwia to wyczuwalnej u niego pogardy, nie tylko w stosunku do miejsca, lecz też reprezentujących go jednostek. Nie twierdzę, że należy ignorować oczywiste zacofanie, ale można to robić z dużo większym wyczuciem i odrobiną dobrej woli. W takich chwilach autor niewiele różni się od opisywanych przez siebie zagranicznych dziennikarzy, którzy przyjeżdżali do Nkolosa, aby nabijać się z niego w swoich relacjach. A mimo że tym rewelacjom poświęcono tylko dwa dłuższe rozdziały, to niesmak, który nam fundują, rzutuje na całą lekturę. Podstawowe ludzkie współczucie związane z trudnościami, jakie reporter napotkał przy zbieraniu materiałów (również szeroko opisanymi) tego nie rekompensuje.

Jak jednak wypada sam wątek Nkolosa? Ciekawie. Nie jest to w pełni rzetelna biografia - większości informacji nie sposób zweryfikować za pomocą innych źródeł - ale i Sabela nie twierdzi, że tak jest. Kilkukrotnie padają zdania podobne do tego: Nie wiem, czy Edward Mukuka Nkoloso faktycznie kiedykolwiek rozmawiał z marszałkiem Montgomerym. Nie wiem też, czy wojenne przygody Edwarda Mukuki Nkoloso wyglądały tak, jak opowiada je syn. Ale chyba nie ma to żadnego znaczenia. (s. 33) To jedna z tych biografii, z których wynosimy sporo częściowo sprzecznych informacji i to od nas zależy, jak je zinterpretujemy (podobnie było na przykład w przypadku Milionerki). Z jednej strony chciałoby się traktować Nkolosa jako symbol Zambii. Jeśli nowo powstały kraj zaludniony przez 3 600 000 ludzi, o powierzchni większej niż Teksas ma jedynie 1500 absolwentów szkół średnich, mniej niż setkę absolwentów uczelni wyższych, w tym czterech doktorów, dziesięciu prawników i żadnego inżyniera (s. 168), to może mieć też własny program kosmiczny oparty na rakiecie zrobionej z beczki.

Ale Nkoloso to chyba jednak przede wszystkim postać tragi-komiczna, z naciskiem na ten pierwszy człon. Liczne relacje zagranicznych dziennikarzy, mniej lub bardziej jawnie naśmiewających się z jego "dokonań" (swoją drogą to smutne, że właśnie tego typu świadectw pozostało najwięcej) stają się coraz bardziej nieprzyjemne dla czytelnika, mimo woli sympatyzującego z głównym bohaterem. Zwłaszcza iż od razu widać, że nie był on typem wioskowego głupka. Gdzie zaszedłby ze swoją inteligencją i pędem do wiedzy, gdyby urodził się w Europie jako biały człowiek? Nowe światło na tę postać rzuca też sugestia jednego z rozmówców Sabeli, jakoby część osobliwych zachowań Nkolosa wynikała z urazu głowy doznanego w więzieniu.

Są więc Afronauci książką bardzo ciekawą, choć ze znaczącymi wadami kompozycyjnymi. Rozumiem jednak problem, przed jakim stał autor i redaktor: gdyby wyrzucić część materiału, Afronauci nie nadawaliby się na samodzielną książkę, a równocześnie byliby zbyt dłudzy jak na reportaż gazetowy. (Nie zgadzam się z częścią recenzentów sugerujących, że byłoby to dobre rozwiązanie - wówczas wypadłoby za dużo ważnej treści). I choć daleko im do ideału, to w żadnym wypadku nie mogę uważać czasu poświęconego na ich lekturę za czas stracony. Abstrahując od samego głównego bohatera, otrzymujemy przede wszystkim ciekawy obraz Zambii oraz schyłku kolonializmu w Afryce. Polecam.


Marta


PS. W książce autor pięknie lawiruje, by nie musieć odmieniać nazwiska głównego bohatera. Sama korzystałam z tych wzorców, zakładając, że akcent nie pada na ostatnią sylabę ;) 


Autor: Bartek Sabela
Tytuł: "Afronauci. Z Zambii na Księżyc"
Seria wydawnicza: Reportaż
Wydanie: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stron: 212
Rok I wydania: 2017