źródło grafiki po prawej: ireeadthereforiam.wordpress.com |
Ava urodziła się ze skrzydłami. Pragnie poznać prawdę, odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące jej pochodzenia. Niezwykłe wypadki, cudowne zdarzenia, dziwne zbiegi okoliczności i baśniowe rozterki zaprowadzą ją tam, gdzie nie spodziewała się dotrzeć. Kawałek po kawałku odsłania pełną boleści i trosk historię rodziny Roux. Ava Lavender może być pierwszą, która uniknie zguby i ucieknie obojętności. Czy uda jej się odnaleźć prawdziwą miłość? Dramat Avy rozpoczyna się, kiedy wielce pobożny Nathaniel Sorrows bierze ją za anioła, a jego obsesja na punkcie dziewczyny rośnie...
Naprawdę nie mogłam się doczekać lektury Osobliwych i cudownych przypadków (nazwisko już sobie daruję, bo serio ktoś powinien kiedyś pomyśleć o tych wszystkich biednych paluszkach zmuszonych wklepywać długaśne tytuły i ostatecznie ich zakazać). (Długaśnych tytułów, nie paluszków). A wracając do tematu, to cieszyłam się i radość moja nie miała końca. I trwała sobie i trwała jeszcze długo w trakcie lektury, by w pewnym momencie zwyczajnie się skończyć. A ja teraz muszę się dowiedzieć dlaczego.
Zacznę jednak od tego, co podobało mi się najbardziej. A jest to magiczna atmosfera całej historii. Leslye Walton (czy tylko dla mnie to imię wygląda, jakby miało literówkę?) świetnie, szczególnie jak na debiutantkę, żongluje surrealizmem i magią, zręcznie wplatając jest w szare i nierzadko smutne losy czterech pokoleń rodziny Roux/Lavender. Po raz kolejny zdałam sobie sprawę, jak bardzo lubię połączenie fantasy i "obyczaju", jak wspaniałe rzeczy można w ten sposób stworzyć. Jednak czar nie kończy się tylko na warstwie pomysłu i fabuły. Autorka naprawdę potrafi zaczarować słowem, przy minimum środków osiągnąć maksimum efektu.
Ów zachwyt zaczął słabnąć gdzieś przed połową, czyli wraz z pojawieniem się bliźniąt Lavender. Taak, bo Ava ma brata, o czym wiedzieć nie możecie, bo w każdym blurbie zabrakło na niego miejsca. Ale nieważne. Wówczas zaczęło się coś zmieniać. Ostatecznym moim problemem jest celowość tej powieści. Zasiadając do lektury (i w trakcie czytania pierwszej połowy) sądziłam, że narodziny Avy są tylko pretekstem, by przedstawić historię całego rodu. Że jej część opowieści będzie w równowadze z pozostałymi. Ale tak się nie stało. Tym samym saga rodzinna tworzy coś na kształt przydługiego wstępu do... właściwie czego? Paranormalnej młodzieżówki z elementami thrillera? Tak w ostatecznym rachunku wypada powieść. I nie muszę pisać, że zupełnie nie rozumiem takiego rozwinięcia. Zupełnie jakby autorka stworzyła wspaniałą otoczkę, na wypełnienie której nie miała lepszego pomysłu. Na tym polu rozczarowałam się ogromnie.
Powyższy problem spójności można by częściowo (bardzo częściowo) rozwiązać, układając całość nie chronologicznie, a przybliżając losy rodziny Lavender w formie retrospekcji. Ale nie jest to niestety jedyny mankament. Są jeszcze pomniejsze, jak na przykład dosyć przedmiotowe traktowanie postaci drugoplanowych i epizodycznych. Najbardziej rozdrażniło mnie to w przypadku Wilhelminy, która spośród wszystkich pominiętych rolę miała największą, a Leslye Walton najbardziej ją zignorowała. Potrzebna jest tylko po to, aby Emilienne z małą Viviane nie zdechły z głodu, a potem już tylko przemyka gdzieś w tle, bez większego znaczenia. A spotykamy kilka napomknięć o jej przeszłości (Indianka w I połowie XX w. w końcu) i aż prosi się, aby dać jej więcej miejsca, podobnie jak kilku innym postaciom.
Ogólnie autorka ma problem z niedomówieniami. Raz udaje jej się ciekawie pozostawić jakąś kwestię niedomkniętą, rzucić tylko fajnym smaczkiem, ale kiedy indziej czuje się prawdziwy niedosyt w negatywnym tego słowa znaczenia. Do drugiego typu sytuacji zalicza się niestety rozwiązanie akcji i mówi Wam to miłośniczka otwartych zakończeń. W udanym użyciu powyższego mielibyśmy do czynienia ze stanem zero-jedynkowym (piszę, aby oddać obraz i jednocześnie niczego nie zaspoilerować, więc wybaczcie delikatny brak sensu), ale tutaj tak nie jest. Niby mamy dwa możliwe rozwiązania, ale pojawia się pewna sprzeczność - wcześniej autorka sugeruje jedno wyjście, ale po zastanowieniu nie ma ono większego sensu. Zachęcam do dyskusji i wyjaśnienia mych wątpliwości, jeśli to w ogóle możliwe.
Jeśli chodzi o główne bohaterki to "jakość ich charakterów" również ma tendencję spadkową. Bezimienna prababka, znana nam jako Maman, i babka Emilienne, która postanowiła nie kochać, są naprawdę interesujące. Matka Avy, Viviane, już nieco mniej, ale zyskuje dzięki swojej relacji z Jackiem, chyba najbardziej wielowymiarową postacią w książce. Za to Ava i jej brat... No cóż, są. Ava chciałaby nie mieć skrzydeł, a Henry jest dziwny i ma problemy z mówieniem. Ciężko stwierdzić, czy jest tam coś więcej. Zupełnie, jakby nieszczęście w życiu wiązało się z bogactwem wewnętrznym i posiadaniem niesztampowego charakteru...
No i wreszcie kwestia ostateczna. Korekta i redakcja. Bo dobra, jestem osobą, która wie, że większość tłumaczy komfortu pracy nie ma i robi wszystko "na chybcika", a jednocześnie naiwnie wierzę, że takie błędy to wina wyłączonego autosprawdzania w Wordzie (jeśli ktokolwiek by robił coś tak głupiego). Ale od tego jest "postprodukcja", żeby wyłapać wszystkie qfjadgi* i oszczędzić mi zgrzytania zębami. Najbardziej krwiste przykłady: Lavendersowie (s. 151), myślała o Levim Blythe'em (s. 49) i mój ulubiony autsajder (tu akurat, strona się zgubiła, o-matko-dlaczego-google-nie-podkreśla-to-boli-aaaaaa). Plus trochę logików, typu marzenie Emilienne, aby klawisze klawikordu powoli pożółkły i złośliwość losu, że tak się nie dzieje, vide przyglądanie się 150 stron dalej pożółkłym klawiszom; czy mowa o tym, że kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze rodzina Emilienne mieszkała na Manhattanie, podczas gdy lat to było co najmniej z kilkanaście. No i tona literówek i kilka przecinków. (I nie, raczej nie otrzymałam wersji beta).
Ach, jak dawno nie wyżywałam się nad korektą. Ale dobra, trochę się rozpisałam i wypadałoby kończyć. I zadecydować, czy w ogóle Osobliwe i cudowne przypadki** polecić, a jeśli tak, to komu. Tu pojawia się problem. Powieść odbieram ogółem pozytywnie. Druga połowa, mimo że nieprzystająca do cudownej pierwszej, powinna być określona przynajmniej jako "przyzwoita" (zresztą wielu czytelnikom się podobała, jak wnioskuję z ocen). Jednak moje rozczarowanie pozostaje olbrzymie i raczej trochę potrwa, nim się ono zatrze. Komu polecam? Raczej osobom mniej wymagającym lub szukającym oryginalniejszych young adultów. A sama czekam na kolejne powieści Leslye Walton, bo mimo wszystko może ona nas jeszcze zaskoczyć.
Marre
Powyższy problem spójności można by częściowo (bardzo częściowo) rozwiązać, układając całość nie chronologicznie, a przybliżając losy rodziny Lavender w formie retrospekcji. Ale nie jest to niestety jedyny mankament. Są jeszcze pomniejsze, jak na przykład dosyć przedmiotowe traktowanie postaci drugoplanowych i epizodycznych. Najbardziej rozdrażniło mnie to w przypadku Wilhelminy, która spośród wszystkich pominiętych rolę miała największą, a Leslye Walton najbardziej ją zignorowała. Potrzebna jest tylko po to, aby Emilienne z małą Viviane nie zdechły z głodu, a potem już tylko przemyka gdzieś w tle, bez większego znaczenia. A spotykamy kilka napomknięć o jej przeszłości (Indianka w I połowie XX w. w końcu) i aż prosi się, aby dać jej więcej miejsca, podobnie jak kilku innym postaciom.
Ogólnie autorka ma problem z niedomówieniami. Raz udaje jej się ciekawie pozostawić jakąś kwestię niedomkniętą, rzucić tylko fajnym smaczkiem, ale kiedy indziej czuje się prawdziwy niedosyt w negatywnym tego słowa znaczenia. Do drugiego typu sytuacji zalicza się niestety rozwiązanie akcji i mówi Wam to miłośniczka otwartych zakończeń. W udanym użyciu powyższego mielibyśmy do czynienia ze stanem zero-jedynkowym (piszę, aby oddać obraz i jednocześnie niczego nie zaspoilerować, więc wybaczcie delikatny brak sensu), ale tutaj tak nie jest. Niby mamy dwa możliwe rozwiązania, ale pojawia się pewna sprzeczność - wcześniej autorka sugeruje jedno wyjście, ale po zastanowieniu nie ma ono większego sensu. Zachęcam do dyskusji i wyjaśnienia mych wątpliwości, jeśli to w ogóle możliwe.
Jeśli chodzi o główne bohaterki to "jakość ich charakterów" również ma tendencję spadkową. Bezimienna prababka, znana nam jako Maman, i babka Emilienne, która postanowiła nie kochać, są naprawdę interesujące. Matka Avy, Viviane, już nieco mniej, ale zyskuje dzięki swojej relacji z Jackiem, chyba najbardziej wielowymiarową postacią w książce. Za to Ava i jej brat... No cóż, są. Ava chciałaby nie mieć skrzydeł, a Henry jest dziwny i ma problemy z mówieniem. Ciężko stwierdzić, czy jest tam coś więcej. Zupełnie, jakby nieszczęście w życiu wiązało się z bogactwem wewnętrznym i posiadaniem niesztampowego charakteru...
No i wreszcie kwestia ostateczna. Korekta i redakcja. Bo dobra, jestem osobą, która wie, że większość tłumaczy komfortu pracy nie ma i robi wszystko "na chybcika", a jednocześnie naiwnie wierzę, że takie błędy to wina wyłączonego autosprawdzania w Wordzie (jeśli ktokolwiek by robił coś tak głupiego). Ale od tego jest "postprodukcja", żeby wyłapać wszystkie qfjadgi* i oszczędzić mi zgrzytania zębami. Najbardziej krwiste przykłady: Lavendersowie (s. 151), myślała o Levim Blythe'em (s. 49) i mój ulubiony autsajder (tu akurat, strona się zgubiła, o-matko-dlaczego-google-nie-podkreśla-to-boli-aaaaaa). Plus trochę logików, typu marzenie Emilienne, aby klawisze klawikordu powoli pożółkły i złośliwość losu, że tak się nie dzieje, vide przyglądanie się 150 stron dalej pożółkłym klawiszom; czy mowa o tym, że kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze rodzina Emilienne mieszkała na Manhattanie, podczas gdy lat to było co najmniej z kilkanaście. No i tona literówek i kilka przecinków. (I nie, raczej nie otrzymałam wersji beta).
Ach, jak dawno nie wyżywałam się nad korektą. Ale dobra, trochę się rozpisałam i wypadałoby kończyć. I zadecydować, czy w ogóle Osobliwe i cudowne przypadki** polecić, a jeśli tak, to komu. Tu pojawia się problem. Powieść odbieram ogółem pozytywnie. Druga połowa, mimo że nieprzystająca do cudownej pierwszej, powinna być określona przynajmniej jako "przyzwoita" (zresztą wielu czytelnikom się podobała, jak wnioskuję z ocen). Jednak moje rozczarowanie pozostaje olbrzymie i raczej trochę potrwa, nim się ono zatrze. Komu polecam? Raczej osobom mniej wymagającym lub szukającym oryginalniejszych young adultów. A sama czekam na kolejne powieści Leslye Walton, bo mimo wszystko może ona nas jeszcze zaskoczyć.
Marre
*dla niewtajemniczonych: kwiatki
**Zapomniałabym wspomnieć o cudownym, nie przetłumaczalnym tytule oryginału i jego niesamowitym związkiem z nazwiskiem jednego z bohaterów.
Autor: Leslye Walton
Tytuł: "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender"**Zapomniałabym wspomnieć o cudownym, nie przetłumaczalnym tytule oryginału i jego niesamowitym związkiem z nazwiskiem jednego z bohaterów.
Za egzemplarz książki do recenzji dziękuję
Autor: Leslye Walton
Oryg. tytuł: "The Strange and Beautiful Sorrows of Ava Lavender"
Seria: Imaginatio
Wydanie: SQN, 2016
Tłumaczenie: Regina Kołek
Stron: 298
I wydanie: 2014 (PL - 2016)
Gatunek: urban fantasy
Ocena: 6/10