środa, 12 kwietnia 2017

Rafał Cichowski "Pył Ziemi" | Czy w tym szaleństwie jest metoda?


Miesiąc temu przeczytałam debiutancką książkę Rafał Cichowskiego, 2049. Nie była najlepsza (recenzja tutaj), ale czułam jednocześnie, że autor nie zaprezentował w niej pełni swoich możliwości. Dlatego też Pył Ziemi kusił mnie; zwłaszcza iż wydawał się bardzo odległy od poprzedniej powieści. Zaryzykowałam. I faktycznie, oba utwory naprawdę się różnią. Choć niekoniecznie poziomem.


Świat nie do końca dopracowany

W XXIV wieku Ziemia umiera. W przestrzeń kosmiczną zostaje wystrzelony Yggdrasil - pokoleniowy statek kosmiczny z 70 milionami osób na pokładzie. Ma on za zadanie ocalić gatunek ludzki i znaleźć mu nowy dom. Po siedmiuset latach na Ziemię wraca dwoje wysłanników, Lilo i Rez, szukając Biblioteki Snów, na wpół legendarnego miejsca, gdzie przechowywane są wszystkie wspomnienia ludzkości. Jednak wbrew ich oczekiwaniom planeta wcale nie jest wyludniona i ludzkość ma się całkiem dobrze. (na podstawie opisu z okładki)

W błąd wprowadza już sam blurb (celowo tutaj niezamieszczony), wymieniając różne społeczności, na jakie natkną się główni bohaterowie. Zasiadając do lektury, oczekiwałam raczej czegoś w stylu Metra, Dmitrija Głuchowskiego (recenzje wszystkich tomów tutaj), gdzie różne grupy reprezentują różne sposoby myślenia i spotkania z nimi tworzą w miarę zamknięte epizody. Tymczasem prezentują się dość zwyczajnie; wprowadzone na początku fabuły, wykorzystywane są w jej dalszej części. Ale tylko ogólnie, bo np. o ile nomadowie przewijają się przez całą książkę, to futurystyczni kowboje czy zagadka morderstw prostytutek pełnią chyba wyłącznie rolę (atrakcyjnej i zabawnej) zapchajdziury, która nie ma najmniejszego wpływu na przebieg akcji. (O innych nieścisłościach więcej za chwilę).

Więc Pył Ziemi nie jest żadną powieścią drogi. To raczej SF spod znaku: "szukać, pokonywać trudności, znajdować". (Tak tylko uściślam). I to SF dość mocno nieskonkretyzowane. Momentami można mieć wrażenie, że ilością szczegółów autor pozuje na hard SF, i do pewnego stopnia się mu udaje. Zaawansowane technicznie ciała bohaterów nie stanowią wyłącznie futurystycznej ozdoby, ale mają realne zastosowania. Ktoś w dyskusji to nazwał motywem transhumanistycznym, ja bym była nieco bardziej ostrożna - zbyt mały ma wpływ na sposób myślenia i psychikę bohaterów. Ale otrzymujemy też wiele niewiadomych - Yggdrasil jest bajecznie zaawansowany technicznie, pokonaliśmy śmierć, ale mamy problem z pozyskaniem wody? Albo chociaż substratów potrzebnych do hydrolizy (tutaj zawsze będzie mi stawał przed oczami Marsjanin)? Nie chce mi się wierzyć. Dalej: statek zaczyna poważnie nawalać, więc wysyłają ekipę na Ziemię. I ten statek nie rozleci się do ich powrotu? "Kilka" lat musieli przecież lecieć. Nikt z bohaterów nie wydaje się jakoś specjalnie tym martwić.

Recenzja należy do dłuższych, więc jej lekturę uprzyjemnią Wam zdjątka drogi mlecznej.



SEKSIZM!

Wspomniałam o psychice bohaterów. Ta leży i kwiczy. Minęło dziesięć wieków, a bohaterowie zachowują się jak współcześni ludzie. Do Ziemian odnoszą się z dziwną, nieuzasadnioną wyższością, wykazując się przy tym wprost rozkosznie pozbawionym logiki relatywizmem moralnym. Co więcej brakuje konsekwencji: w jednej chwili pomagają komuś bez większego powodu, a w drugiej Rez na poważnie grozi wysadzeniem planety "bo Lilo". Można było przeoblec to w ciekawy wątek, ale nie wyszło.

Zaskakujący jest też już sam wybór narracji. Mając dwóch protagonistów, logicznym byłoby udzieleniu głosu obojgu, ale nie. Wypowiada się wyłącznie Rez, co w sumie, wziąwszy pod uwagę jego cudownie ironiczny humor, ciężko uznać za wadę. Tyle że tym samym im dalej w las, tym mniej miejsca dla Lilo, od początku wyjątkowo nijakiej. Nie ma równowagi między nimi; w ogóle ciężko mówić o równowadze w przypadku postaci tak mocno definiowanych przez wzajemne mocno niespójnie przedstawione relacje.

Zaintrygowały mnie one już na wstępie, kiedy Rez wspomina o tym, że byli z Lilo zakochani, ale po n latach wspólnej (a jednocześnie rozdzielnej, bo w osobnych kapsułach) podróży i telepatycznej łączności ciężko mówić o jakimś uczuciu. Taki potencjał! A zupełnie niewykorzystany! Autentycznie, później prawie nic na tym polu się nie dzieje i to pomimo wielu nowych faktów, które otrzymujemy dzięki retrospekcjom. Problem ten pozostaje nierozwiązany; autor kieruje się natomiast w stronę wzajemnej troski i pełnego oddania spod znaku: Jak mi nie powiecie, gdzie ona jest, to rozwalę całą planetę (pisałam już o tym). Jesteśmy również świadkiem pewnej płomiennej sceny miłosnej, ale to wszystko bez jakichkolwiek fundamentów psychologicznych. Nie mówiąc o tym, że "głęboka relacja" między nimi nie przeszkadza Rezowi w wygłoszeniu takiej oto kwestii: Lilo ewidentnie podoba się ten klimat. Jeszcze po popołudniu namawiała mnie, żeby zmusić lorda Nothinga do współpracy, tratując go jego własną karocą, ale cztery godziny spędzone pod czujną opieką sztabu stylistek i fryzjerów zagłuszyły w niej poczucie obowiązku. Być może wyłączyła filtry, a może po prostu kobiety tak mają. Zmieniają zdanie i lubią się stroić. Z naturą nie wygrasz. (s. 47) SEKSIZM! SEKSIZM DO POTĘGI! Naprawdę, dawno żadna kwestia w książce mnie tak nie wkurzyła. Przy czym absolutnie nie jest to element portretu psychologicznego bohatera. Absolutnie.*

Postawiłabym nawet ryzykowną tezę, że autor ma problem ze wczuciem się w postać kobiecą. Bo o ile Rez jest do pewnego stopniu płytki, to jednak ma w miarę spójne motywacje. A Lilo nie. Od pewnego momentu schodzi ona na dalszy plan i traci na samodzielności, tzn. gdy Rez dokonuje ważnych dla fabuły odkryć, to ona stoi na czatach. Wiemy, że gdzieś tam ona sterczy, ale w zasadzie nic nam to nie robi. Najciekawsze jest jednak to, że gdy główny bohater... istotnie się zmienia (w tym momencie przestaję oczekiwać po nim logiki), to ona przyjmuje go, w dużym uproszczeniu, z otwartymi ramionami. Usiadłam jak wryta. Napiszę nieco sarkastycznie: jako kobieta, która tak ma, kopnęłabym Reza w tylną część ciała i tu akcja by się zakończyła. A tymczasem mamy cyrk na kółkach otoczony toną znaków zapytania.

Abdul Rahman | Flickr



Chaos, który zerwał się ze smyczy

Słowo "cyrk" chyba w odpowiedni sposób nawiązuje do kolejnego, równie ważnego problemu, który należy poruszyć. Czyli tytułowego szaleństwa i rzeczy, z którą mam olbrzymi problem. A jest nią nie do końca umiejętne prowadzenie akcji oraz chaos (im dalej, tym większy). Co ciekawe, w moim odczuciu chaos do pewnego stopnia planowany. Który niestety zerwał się ze smyczy. Już wyjaśniam.

Pierwszym wyraźnym sygnałem był wątek wiktoriańskiego Londynu oraz Kuby Rozpruwacza. Bardzo wyraziste elementy potrzebujące odpowiedniej oprawy i odpowiedniej ilości kartek. Tymczasem akcja rozgrywa się w nim wyjątkowo krótko, a samo śledztwo w sprawie morderstw ledwie się zacznie, już się kończy. A co najważniejsze: wydaje się nie mieć ono większego znaczenia dla fabuły. Ale napiszę Wam coś jeszcze śmieszniejszego: prawie wszystko, czego się dowiecie, prędzej czy później okaże się nie mieć wpływu na nią. Nie może to być zwykły wypadek przy pracy, zakładam więc celowe działanie autora (zwłaszcza w świetle podwójnego zakończenia). Tyle że zupełnie nieudane. Czytelnik nie wita nowych rozwiązań z uśmiechem zaskoczenia, a raczej ze zmarszczeniem czoła. Od pewnego momentu czytając, nie przestawałam zadawać sobie pytania, co się tu właściwie dzieje. Kompozycyjny i koncepcyjny chaos, które wyrywają nas z dość zgrabnie prowadzonej początkowo narracji i porzucają się gdzieś poza granicami Układu Słonecznego (tak pozostając w klimacie).

Pierwszym wyraźnym sygnałem, że coś nie działa, są dwie długie retrospekcje, które z dużo lepszym rezultatem można było rozbić na kilka mniejszych i powplatać w wątek współczesny. Każda dorzuca dużo informacji i zanim zdążymy je przetrawić, pojawia się coś nowego, w kilku przypadkach unieważniającego wcześniejszą wiedzę. Poza tym: czego my tu nie mamy, panie! Wprowadzić alternatywne wszechświaty, które przewracają do góry nogami fabułę 50 stron przed zakończeniem książki? Żaden problem! Już w recenzji 2049 zwracałam uwagę na nie do końca umiejętne rozplanowanie akcji i tutaj, gdzie autor sięgnął po dużo śmielsze koncepty, stało się ono wyraźniejsze. Szaleństwo kontrolowane jest ciekawym zabiegiem, ale tylko w doświadczonych rękach. I tylko tam, gdzie pozostałe elementy nie kuleją.

Yellowstone National Park | Flickr




Zalety, które giną w tłumie

Przy czym to nie tak, że Pył Ziemi jest książką złą. Przy kilku olbrzymich wadach ma naprawdę dużo drobnych zalet. Największą jest wspomniany humor Reza oraz wyrazisty styl autora. Cichowski trafnie komentuje i zgrabnie opisuje rozgrywające się wydarzenia. Same pomysły też są niezwykle oryginalne i podane w dowcipny sposób; jak chociażby prezentacja działania odgórnie kontrolowanej demokracji (to nie jest tak bezsensowne, jak się wydaje ;)). I choć zdają się one ginąć nieco w tłumie, to mimo wszystko zapadają w pamięć.

Pył Ziemi był książką z potencjałem, który jednak nie został wykorzystany. To zupełnie inna powieść niż 2049; tam głównym problemem była nijakość - tutaj nie ma po niej śladu. Zarówno wady, jak i zalety są dużo wyraźniejsze. Czuć, że autor wciąż się rozwija i to bardzo dobrze, ale nie jestem pewna, czy czytelnicy muszą poznawać jego "pośrednie" dzieła. Pył Ziemi to w rezultacie dziwaczny miszmasz. I choć nie stawiam na Rafale Cichowskim kreski, to zaczekam, aż ktoś inny poinformuje mnie, że rozwinął się on w pełni. A tego tworu raczej nie polecam.


Marre


*Swoją drogą mam olbrzymią ochotę napisać felieton o tolerancji. Ale najpierw musiałabym się wygrzebać z recenzji. A później felietonów książkowych. Pff.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję


Zobaczcie także:

Autor: Rafał Cichowski
Tytuł: "Pył Ziemi"
Seria wydawnicza: "Imaginatio"

Wydanie: SQN, 2017
Stron: 314
Rok I wydania: 2017
Gatunek: SF