Są takie dyskusje, które rozpoczynają się od jakiegoś palnięcia (i nie chodzi tu o genezę opinii, a sposób jej przedstawienia) i toczą nieco dłużej niż powinny. I w końcu, gdy człowiek ma już ich serdecznie dość, sam postanawia się wypowiedzieć. To ja jestem tym człowiekiem. A dyskusja zaczęła się tak:
(Jeśli jakiś wpis pominęłam, to zalinkujcie go w komentarzu, a szybko uzupełnię :)).
Generalnie: Anna Dziewit-Meller rok temu, podczas Literackiego Sopotu stwierdziła, że czytelnictwu szkodzi promowanie go jako czynności elitarnej. Podobno. Nie było mnie i nie wiem. Ale poza tym pisała o tym w artykułach i mówiła w wywiadach, więc uznaję to za "oficjalne stanowisko" (o tutaj na przykład). Całe to zdarzenie przywołała niedawno Małgosia z Oświaty Kagańca, do czego odniosła się Ola z Parapetu Literackiego, do czego odniosły się Patrycja i Marta z booklove!. Uff, to chyba wszystko. Plus kilka udostępnień memów jako "odnośników do dyskusji".
Ale wiecie co? Mnie nie obchodzi, co powiedziała Anna Dziewit-Meller, nawet nie obchodzi mnie, co napisały dziewczyny. Nie w kontekście tego artykułu. Chodzi o to dziwne przeciwstawianie sobie literatury rozrywkowej i ambitnej. Które, co muszę zaznaczyć, są określeniami okropnie sztucznymi. Ale których będę używać, bo są krótkie i wszyscy wiedzą, o co w nich chodzi.
Traktujemy je te dwa odłamy literatury?, jakby powstały i istniały zupełnie niezależnie od siebie, zupełnie przypadkiem używając tego samego nośnika, jakim jest słowo, a nawet często gatunku literackiego. A to bzdura. Weźmy za przykład Iliadę i Odyseję (razem z Greyem to chyba moje ulubione odnośniki). To utwory... trudne dla przeciętnego współczesnego czytelnika. Ambitne? Na pewno. Nawet snobistyczne, bym rzekła (- Co planujesz czytać w ten weekend? - A, postanowiłem sobie odświeżyć Odyseję w oryginale. Taka przygodówka na upalne dni, zanim wrócę do Ulissesa). A jak wyglądały ich początki? Ej, Homer, weź opowiedz jeszcze raz o tych nawalankach pod Troją! (Przynajmniej to tak sobie wyobrażam). Więc jak widzicie, granica pomiędzy ambitnym a rozrywkowym jest naprawdę cienka i elastyczna.
Tymczasem czytelnicy zdają się dzielić na dwie grupy. Pierwsza to ci, mówiący: Nieważne, co czytasz, ważne, że czytasz. Nie znoszę ich. To ci, którzy nie tyle boją się powiedzieć: Król jest nagi. (Ta książka jest zła), co zabraniają tego mówić. To że w umyśle niektórych król ma na sobie gacie (książka im się podoba), czyni go, wedle ich opinii, pod pewnym względem ubranego (aprobata czytelników czyni książkę dobrą). Co z tego, że narracja jest dennie skonstruowana (Grey), styl i język wołają o pomstę do nieba (Grey), postacie są papierowe (Grey), a autorka udaje, że chora relacja jest całkiem zdrowa (Grey). Ludziom się podoba. Ważne, że czytają. Niech czytają byle co. Przecież to im się podoba. Analogia żywieniowa: niech się trują w fast foodach, skoro lubią. Nie znoszę tej grupy przede wszystkim dlatego, że dewaluuje pojęcie literatury rozrywkowej. Dla nich każdy gniot, póki bawi, jest dobry. A dobre pozycje rozrywkowe giną w natłoku gniotów.
Druga grupa to wspomniani przez Annę Dziewit-Meller elitaryści. Którzy bronią ludziom czytać złych rzeczy. I do tego momentu trzymam z nimi. Tyle że potem nie dają właściwie żadnej alternatywy dla gniotów. Nie czytaj Greya, czytaj Ulissesa. Wydają się zamknięci na potrzeby czytelników rozrywkowych. Dla elitarystów, słusznie zresztą, literatura ma nieść ogrom treści. Tyle że dla nich jakakolwiek problematyka i wysoka jakość wykluczają aspekt rozrywkowy. I za to również ich nie znoszę.
Tymczasem... spójrzmy na Wiedźmina. Co stoi za jego sukcesem? (Oprócz gry). Z jednej strony: to jest fantasy, w którym mamy mutanta z dwoma mieczami, który zabija potwory! To jest (potencjalnie) świetne samo w sobie! A z drugiej: niesamowity styl, bogaty język, niezwykle dbale zbudowany świat, niejednoznaczni bohaterowie, liczne nawiązania do dzieł kultury europejskiej i poruszony problem ksenofobii oraz rasizmu. Tak na szybko. To wciąż do pewnego stopnia literatura rozrywkowa, ale... no po prostu dobra. Wybitna nawet, powiedziałoby wielu. I nie jest wcale wyjątkiem.
Na blogu bardzo staram się wyróżniać dobrą literaturę rozrywkową. Lekką, ale inteligentną. I zwyczajnie dobrze napisaną. Niedawno polecałam Wam lekkie książki na wakacje. Lektury przyjemne, ale które nie wytrują Wam mózgu. Dlaczego więc zamiast promować takie pozycje jako zamienniki dla wszelkiego rodzaju Greyów (świadomie mieszam tu gatunki i konwencje. Bo każda, ale to KAŻDA ma swojego Greya), antagonizujemy literaturę ambitną i rozrywkową.
Na blogu bardzo staram się wyróżniać dobrą literaturę rozrywkową. Lekką, ale inteligentną. I zwyczajnie dobrze napisaną. Niedawno polecałam Wam lekkie książki na wakacje. Lektury przyjemne, ale które nie wytrują Wam mózgu. Dlaczego więc zamiast promować takie pozycje jako zamienniki dla wszelkiego rodzaju Greyów (świadomie mieszam tu gatunki i konwencje. Bo każda, ale to KAŻDA ma swojego Greya), antagonizujemy literaturę ambitną i rozrywkową.
Może na tym polega właśnie problem z niskim poziomem czytelnictwa w Polsce? Brak złotego środka pomiędzy literaturą trudną i głupią? Zastanówcie się na tym.
Marre
PS1. Zajrzyjcie do komentarza Michała Stankiem poniżej.
PS2. Chyba stworzyłam swój wielki epicki felieton, który będę mogła wklejać po każdej kolejnej publikacji statystyk czytelniczych z Polsce.
Marre
PS1. Zajrzyjcie do komentarza Michała Stankiem poniżej.
PS2. Chyba stworzyłam swój wielki epicki felieton, który będę mogła wklejać po każdej kolejnej publikacji statystyk czytelniczych z Polsce.