czwartek, 14 stycznia 2016

Ernest Cline - ARMADA | Wtórność nad wtórnościami i wszystko wtórność

źródło: theverge.com
Ernest Cline dał się poznać czytelnikowi znakomitą powieścią Player One (moja recenzja >>tutaj<<). Ta debiutancka książka zachwyciła mnie bogatym światem, pełnymi garściami czerpiącym z nerdowskiej kultury ostatniego półwiecza, oraz zwyczajnie wspaniałą, pomysłową fabułą i pełną zwrotów akcją. Dlatego gdy usłyszałam o premierze jego drugiej powieści, Armady, nie mogłam się doczekać. Zwłaszcza, że zdawała się nawiązywać do tych samych motywów, co poprzednia.

Po śmierci ojca Zack Lightman jest samotnie wychowywany przez matkę. Mimo że już za kilka tygodni chłopak kończy szkołę, nie ma pojęcia, co chce robić w życiu. W chwilach wolnych od nauki i pracy w sklepie w grami wideo Zack oddaje się walce z kosmitami w jednej z najpopularniejszych sieciówek: Armadzie... Wciąż marzy o jakimś niesamowitym wydarzeniu, które wyrwałoby go z dotychczasowego życia. Gdy na niebie widzi glewię, statek wrogiej rasy Sobrukai z ulubionej gry, wie, że jego marzenie właśnie się spełnia.

Pierwszym pojawiającym się minusem (i jednocześnie chyba najmniej ważnym) jest bardzo nierówne tempo akcji. Najpierw na jej właściwe rozwinięcie czekamy ponad 100 stron, by potem wszystko wydarzyło się w ciągu intensywnych 24 godzin. Jednocześnie fabuła jest niezwykle prosta i po prostu liniowa. Przy tej samej objętości dużo więcej działo się w Player One. Ale nie od dziś wiemy, że od ilości ważniejsza jest jakość. A z nią jest jeszcze gorzej.

Jak napisałam w tytule, całość sprawia wrażenie wyjątkowo wtórnej. I nie przemawia do mnie teoria, wedle której za wrażenie ale to już było odpowiada fakt, że powstanie wszystkich utworów o inwazji obcych odpowiada "prawdziwe" zagrożenie przedstawione w Armadzie. W sumie, straszne to buractwo stawiać Grę Endera czy Gwiezdne wojny na równi z tą miernotą. Bo Armada jest do bólu przeciętna, wtórna i niezaskakująca. Obiecano mi radosne przetworzenie i inteligentną destrukcję konwencji science fiction, ale niczego takiego nie doświadczyłam. Nie zauważyłam również nic z klimatu Player One (a aż się o to prosiło). Ot, zwykła powiastka z kategorii "nastolatek ratuje świat". I nawet cytaty ze Star Warsów nie pomogły.

Elementy SF również nie powalają. Cała technologia średnio trzyma się kupy i na całe szczęście nikt nie starał się jej tłumaczyć. Sam pomysł na pierwszy kontakt można uznać za najlepszy element powieści. Ernest Cline sprytnie wybrnął z problemu przedstawienia pozaziemskich form życia, co ze względu na niemożliwość realistycznego wyobrażenia sobie kosmitów, niemal zawsze skazane jest na porażkę. Plus należy się również za pomysł wojny z wykorzystaniem dronów i droidów.

Ze strony bohaterów również niczego oryginalnego nie zauważyłam. Klasyczna młodzieżówka, nie odkrywająca niczego nowego w psychice i relacjach nastolatka. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to... liczba "wątków" miłosnych, które wyskoczyły w pewnym momencie. Ja rozumiem, że wszyscy zaraz zginiemy, a tu mamy wielkie natężenie gamerów, ale serio?

Język jest typowo młodzieżowy, a styl prosty. Przeszkadzało mi jednak tłumaczenie. Dialogi nieraz brzmiały sztucznie, zdania były dziwnie zbudowane. Moje dwa ulubione kwiatki: tablet z dotykowym ekranem oraz określenie matki - wdowa po moim ojcu. Poza tym za sprawą wyjątkowo luźnych tłumaczeń cytatów z piosenek w moich oczach pojawiała się chęć mordu.

Ostatecznie jednak można to czytać. Jeśli ktoś lubi do bólu schematyczne, dość naiwne młodzieżówki z odrobiną akcji. I choć mnie samej lektura zajęła półtora dnia, czuję się gorzko rozczarowana. Nie polecam.

Marre

Za egzemplarz do recenzji dziękuję


Autor: Ernest Cline
Tytuł: "Armada"
Oryg. tytuł: "Armada"
Wydawnictwo: Feeria
Tłumaczenie: Jarosław Irzykowski
Stron: 436
I wydanie: 2015 [PL - 2015]
Gatunek: sf dla młodzieży
Ocena: 4/10