Tytuł: "Życie Pi"
Oryg. tytuł: "Life of Pi"
Wydawnictwo: Albatros
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Stron: 399
I wydanie: 2001 (PL - 2012)
Gatunek: filozoficzne (?)
Ocena: 5,5/10
Ranna zebra, orangutan, hiena cętkowana, szczur i tygrys bengalski… Taka menażeria to nie najlepsze towarzystwo w dryfującej po oceanie szalupie. Niestety szesnastoletni Pi Patel po zatonięciu japońskiego frachtowca, na pokładzie którego wraz z rodziną i zwierzętami z prowadzonego przez ojca zoo płynie z Indii do nowej ojczyzny, Kanady, nie ma żadnego wpływu na dobór towarzyszy niedoli. Grupa rozbitków, wśród których – poza orangutanem – Pi Patel jest jedynym dwunożnym stworzeniem, szybko się kurczy, aż pozostaje tylko on i tygrys. Odyseja przez Pacyfik staje się walką o życie – z żywiołem, głodem i, przede wszystkim, z olbrzymim kotem, z którym w bezpośredniej konfrontacji chłopiec nie miałby żadnych szans. By utrzymać zwierzę z dala od siebie, musi na niewielkiej powierzchni szalupy oznaczyć swoje terytorium i stać się osobnikiem alfa.
Przede wszystkim to raczej literatura (pseudo)filozoficzna. Przynajmniej ja mam zawsze takie uczucie przy podobnych książkach. No bo sami powiedzcie, czy powieść (!) z gatunku filozoficzna może zawierać prawdziwe przemyślenia (no dobra, może, ale jeszcze tego nie spotkałam). Ja takie wartości znajduję zazwyczaj przypadkiem, ostatnio najczęściej w science-fiction. Ale to akurat nie jest najważniejszy argument, bo wątek przetrwania na oceanie, woli życia, a także końcowe porównanie opowieści ze zwierzętami oraz bez zwierząt były naprawdę świetne.
Wybierać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jak wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni.
A co było beznadziejne? Wiara Pi. Boże/bogowie zlituj się. Tylko świadków Jehowy tam brakowało, ale wchodziłam w to na własne ryzyko. Najgorsza była argumentacja Pi/autora (bo autor jej nawet w słowa nie ubierał). Nie przytoczę, bo zbyt dokładnie nie pamiętam, a książkę zdążyłam oddać koleżance. Jednakże nic z tego nie ogarniałam, bo im dłużej autor argumentował, tym bardziej przekonywałam się do swojego "zacofanego" monoreligijnego światopoglądu.
Opinie o zoo nie były nawet takie złe... Gdyby nie drobna hipokryzja. Yann Martel przez znaczną część książki stara się przekonać czytelnika, że zwierzęta w zoo są szczęśliwe. Nie kłócę się, bo gdy nie znają świata po za nim, to z pewnością jest to ich dom. Jednocześnie ignoruje przypadki depresji zwierząt, nie pisze o konieczności zapewniania im rozrywki, urozmaicania życia (swego czasu bardzo się tym interesowałam). Co prawda wspomina o sytuacji, gdy rodzina Patel bała się, czy świeżo przywieziony nosorożec się nie załamie (w rezultacie dostaje do towarzystwa kozę), ale autor skrzętnie pomija to w swoich, obszernych bądź co bądź, dywagacjach (wspomniana hipokryzja).
My, ludzie pracujący w tym fachu, mawiamy, że najniebezpieczniejszym zwierzęciem w zoo jest człowiek.
Ale książka z pewnością jest wartościowa i nieźle się ją czyta. Chociaż miałam momenty zaparcia (można przedawkować chłopca, tygrysa i szalupę), lecz historia chwilami nawet mnie wciągała. Autor ciekawie prowadzi fabułę, język jest przystępny, ale nie ograniczony. Gdyby nie bawił się w filozofię, wyrzucił "religijność" Pi, a zastąpił ją na przykład większą dawką wątpliwości, próby poszukiwania własnej wiary a to w hinduizmie, a to w poznanym w szkole chrześcijaństwie (w sumie niezły pomysł ;)), to wyszłoby na pewno ciekawiej. I bardziej lekkostrawnie. A tak... Co kto lubi.
Marre
PS. Recenzja powstawała przez 3 dni, razem z tonami smarków. Jestem z siebie dumna, że wreszcie ją ukończyłam. Teraz czekają na mnie dużo lżejsze książki :)
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Historia z trupem
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu [20,5+2,6=23,1cm]
Historia z trupem
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu [20,5+2,6=23,1cm]