Tytuł: "Rio Anaconda"
Wydawnictwo: Bernardinum
Stron: 431
I wydanie: 2006
Gatunek: podróżnicze
Ocena: 8/10
Wojciech Cejrowski wyrusza na poszukiwania jednego z ostatniego odizolowanych od cywilizacji plemion, Indian Carapana. Po drodze przemierza Kolumbię i poznaje szamańskie sekrety.
Pana Cejrowskiego uwielbiam. Jego książki połykam, chichrając się bezwstydnie, a do niedawna niedzielne śniadanie bez entej powtórki Boso przez świat to nie było to [teraz dają po prostu w porze pośniadaniowej]. Książki czytam w kolejność bardzo dowolnej, ale, poza małymi zastrzeżeniami, podobają mi się zawsze.
Ale w przypadku Rio Anaconda takowych nie mam. Lubię książki podróżnicze, a najfajniejsze w nich jest to, jak bardzo różni się poziom językowych ich autorów. Czasami brzmią jak poloniści, czasem dość mocno potocznie. Lalki w ogniu zachwyciły mnie "powieściowymi", poetyckimi opisami, a książki WC... to po prostu książki WC. Składają się z krótkich felietono-rozdziałów, ułożonych w mniej lub bardziej tematyczne księgi. Jako że rozdzialiki mają do 6 stron długości i każdy z nich jest inną, krótką historią [albo omówieniem innego problemu, na przykład kleszczy], to nie sposób się nudzić.
W tym przypadku ważne jest, że układają się one w spójną całość. Niezwykle ucieszyło mnie to, ponieważ ostatnio czytany przeze mnie Podróżnik WC [poprawione wydanie pierwszej książki autora], okazał się zlepkiem krótkich historyjek z niemal całego świata. A ja lubię, gdy książka stanowi całość [chyba że zaznaczone jest, że to zbiór]. Tutaj otrzymujemy opowieść o powolnym zagłębianiu się w dzicz: zaczynamy od klimatu Kolumbii w ogóle, potem lecimy [dosłownie] do miasteczka na końcu świata, idziemy do indian w miarę ucywilizowanych, a na końcu do tych raczej nieucywilizowanych. Każde z tych miejsc jest odkrywane jednakowo i to chwyciło mnie właśnie za serce.
Jednak najlepsza w Rio Anaconda jest... magia. Tak, w tej książce pojawia się magia, czary, sztuczki szamańskie, czy jak kto to woli nazywać. I czytelnik ma się nigdy nie dowiedzieć, ile w tym prawdy, ile "ziółkowych wizji", a ile inwencji twórczej autora. Nawet jeśli to tylko to ostatnie, to i tak niesamowicie pasuje do całości. Do aury tajemnicy i niedomówień. Do Indian Carapana po prostu.
Jak w każdej książce o Indianach, tak i tutaj nasuwa się smutna refleksja o ich wymieraniu. Póki mogą, odchodzą w głąb dżungli, ale kiedyś i to będzie niemożliwe. I wtedy przywiozą [im] aparaty fotograficzne, ubrania, proszki, co piorą i trują ryby. Lekarstwa, które leczą te kilka chorób, na które ja nie mam sposobu, a przy okazji wiele innych chorób, na które oni sami nie mają rady. W imię cywilizacji. Której Carapana nie chcą i nie potrzebują.
Słowem, jest to świetna książka podróżnicza i przezabawne czytadło. Pochłaniałam ją w pośpiechu, chcąc poznać jak najwięcej anegdotek. Wojciech Cejrowski przy okazji śmiesznych dykteryjek zapoznaje czytelnika z mnóstwem ciekawych faktów na temat Indian i skłania do namysłu. Całości dopełnia gawędziarska forma i barwne zdjęcia. Jak najbardziej polecam.
Marre
PS. Przepraszam za te odległości między recenzjami, ale szkoła daje nieźle w kość i recenzję tę piszę teraz tylko dlatego, że się rozchorowałam... Ale choć recenzje będą się ukazywać mało regularnie, to bloga nie zaniedbam i przynajmniej w każdy weekend coś wypuszczę :)
PS2. Otwieram książkę - pachnie pieluszką. Przewracam stronę - widzę prawdopodobną zawartość pieluszki. Trochę szacunku dla książek z biblioteki...
Pana Cejrowskiego uwielbiam. Jego książki połykam, chichrając się bezwstydnie, a do niedawna niedzielne śniadanie bez entej powtórki Boso przez świat to nie było to [teraz dają po prostu w porze pośniadaniowej]. Książki czytam w kolejność bardzo dowolnej, ale, poza małymi zastrzeżeniami, podobają mi się zawsze.
Ale w przypadku Rio Anaconda takowych nie mam. Lubię książki podróżnicze, a najfajniejsze w nich jest to, jak bardzo różni się poziom językowych ich autorów. Czasami brzmią jak poloniści, czasem dość mocno potocznie. Lalki w ogniu zachwyciły mnie "powieściowymi", poetyckimi opisami, a książki WC... to po prostu książki WC. Składają się z krótkich felietono-rozdziałów, ułożonych w mniej lub bardziej tematyczne księgi. Jako że rozdzialiki mają do 6 stron długości i każdy z nich jest inną, krótką historią [albo omówieniem innego problemu, na przykład kleszczy], to nie sposób się nudzić.
W tym przypadku ważne jest, że układają się one w spójną całość. Niezwykle ucieszyło mnie to, ponieważ ostatnio czytany przeze mnie Podróżnik WC [poprawione wydanie pierwszej książki autora], okazał się zlepkiem krótkich historyjek z niemal całego świata. A ja lubię, gdy książka stanowi całość [chyba że zaznaczone jest, że to zbiór]. Tutaj otrzymujemy opowieść o powolnym zagłębianiu się w dzicz: zaczynamy od klimatu Kolumbii w ogóle, potem lecimy [dosłownie] do miasteczka na końcu świata, idziemy do indian w miarę ucywilizowanych, a na końcu do tych raczej nieucywilizowanych. Każde z tych miejsc jest odkrywane jednakowo i to chwyciło mnie właśnie za serce.
Jednak najlepsza w Rio Anaconda jest... magia. Tak, w tej książce pojawia się magia, czary, sztuczki szamańskie, czy jak kto to woli nazywać. I czytelnik ma się nigdy nie dowiedzieć, ile w tym prawdy, ile "ziółkowych wizji", a ile inwencji twórczej autora. Nawet jeśli to tylko to ostatnie, to i tak niesamowicie pasuje do całości. Do aury tajemnicy i niedomówień. Do Indian Carapana po prostu.
Jak w każdej książce o Indianach, tak i tutaj nasuwa się smutna refleksja o ich wymieraniu. Póki mogą, odchodzą w głąb dżungli, ale kiedyś i to będzie niemożliwe. I wtedy przywiozą [im] aparaty fotograficzne, ubrania, proszki, co piorą i trują ryby. Lekarstwa, które leczą te kilka chorób, na które ja nie mam sposobu, a przy okazji wiele innych chorób, na które oni sami nie mają rady. W imię cywilizacji. Której Carapana nie chcą i nie potrzebują.
Słowem, jest to świetna książka podróżnicza i przezabawne czytadło. Pochłaniałam ją w pośpiechu, chcąc poznać jak najwięcej anegdotek. Wojciech Cejrowski przy okazji śmiesznych dykteryjek zapoznaje czytelnika z mnóstwem ciekawych faktów na temat Indian i skłania do namysłu. Całości dopełnia gawędziarska forma i barwne zdjęcia. Jak najbardziej polecam.
Marre
PS. Przepraszam za te odległości między recenzjami, ale szkoła daje nieźle w kość i recenzję tę piszę teraz tylko dlatego, że się rozchorowałam... Ale choć recenzje będą się ukazywać mało regularnie, to bloga nie zaniedbam i przynajmniej w każdy weekend coś wypuszczę :)
PS2. Otwieram książkę - pachnie pieluszką. Przewracam stronę - widzę prawdopodobną zawartość pieluszki. Trochę szacunku dla książek z biblioteki...
Książka bierze udział w wyzwaniach:
Czytam opasłe tomiska
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu [207,6+3=210,6cm]
Czytam opasłe tomiska
Przeczytam tyle, ile mam wzrostu [207,6+3=210,6cm]