Jestem aktualnie w trakcie oglądania ekranizacji Wajdy na polskim. I choć nie zachwyca mnie tak, jak książka, to doceniam estetykę ;) |
Kiedy rozpalają się dyskusje o lekturach szkolnych i połowa internetów wyciąga mniej lub bardziej metafizyczny popcorn, nagle trafiam do dziwnej mniejszości. I to do takiej, której raczej żadni zwolennicy emancypacji nie smyrają po łebkach. Kiedy rozglądam się wokoło, widzę panie w szykownych moherowych berecikach, panów w nieintencjonalnie retro krawatach, polonistki w szylkretowych okularach i może kilku podobnie zdezorientowanych, zewnętrznie nawet normalnych, osobników płci obojga. Ponieważ tak, czytam wszystkie lektury* i uważam, że im więcej przykurzonych, nadgniłych pozycji w podstawie programowej, tym lepiej.
Nie zawsze wychodzę na tym dobrze, żeby nie było. Moja opinia nie przeszkadza mi twierdzić, że "Tristan i Izolda" to tylko promocja zdrad małżeńskich, że "Cierpienia młodego Wertera" mogłyby się równie dobrze nazywać "Cierpieniami młodej racjonalistki", że latanie na chmurce wzorem Kordiana jest ździebko niezgodne z przepisami BHP (gdzie tam były pasy, ja się pytam!), a przez "Nie-boską Komedię" przebrnęłam tylko dzięki komunistycznemu kluczowi interpretacyjnemu w przypisach (serdecznie polecam to wydanie).
Ktoś może powiedzieć, że nie jestem reprezentatywnym egzemplarzem licealistki (współczuję temu, kto nim jest). I słusznie. Pamiętajcie, że macie do czynienia z osobą, która jeszcze w podstawówce przeczytała niemal wszystkie wydane po polsku powieści Lucy Maud Montgomery, pochłaniała z wypiekami serię o Tomku Wilmowskim i w ogóle we wszelkim wstecznictwie się lubowała. A i teraz z największą rozkoszą zagłębia się w przydługie opisy i monologi z dziewiętnastowiecznych powieści. (Dzień dobry, panie Dickens!). Tyle że to nie o moje gusta chodzi.
Przyjemność czy obowiązek?
Istnieją dwie szkoły tego, czym powinny być lekcje języka polskiego, zwłaszcza na wczesnych etapach edukacji, czyt. podstawówka. Wedle jednych to cudowny czas rozbudzania pasji czytelniczej oraz poszerzania horyzontów. No po prostu cudnie. Tylko to jednak niezbyt działa.
Nie wiem, czy wszyscy to zauważyli, ale szkołom średnio wychodzi rozbudzanie pasji do czegokolwiek. Owszem, ktoś zaraz wskaże dziesięciu nauczycieli, którzy to z powodzeniem robią. Cieszę się. Ale zauważcie, że to jednostki. A z doświadczenia wiem, że, nawet w przypadku świetnego nauczyciela, to nie działa. Mam cudowną polonistkę. Fascynuje mnie, że nawet w najnudniejszej lekturze znajdzie coś, czym będzie się zachwycać przez pół lekcji. Jej zasoby czytelniczego optymizmu mnie, rasową marudę, nieustannie zaskakują. I teraz pytanie: czy to ma jakiś wpływ na czytanie lektur? Absolutnie. Jest jak zawsze: część czyta, część sięga po streszczenia.
Obowiązek zawsze będzie się kojarzył źle. Czy jest więc czas na rozbudzanie pasji, jakichkolwiek pasji, czy to kwestia przypadku? Nie, drodzy rodzice. *unosi brwi i znacząco patrzy na adresatów* Do Was mówię. To się absolutnie da zrobić. Ale. Na początek trzeba zrozumieć, że owo rozbudzanie jest elementem wychowania. Które jednak leży w gestii rodziców. Bo mówienie o wychowawczej roli szkoły to jest żart. Owszem, można pewne rzeczy skorygować. Ale jeśli ktoś będzie chciał gruntownie wychowywać, to co najwyżej dziecku zrobi niezłą traumę. To zawsze skupia się w rodzinie. Dobry wychowawca może zwrócić rodzicom uwagę na pewne rzeczy. Zastanowić się, jak zmienić zachowanie dziecka. Ale jeśli rodzice będą mieli to gdzieś, to to "nie pyknie".
Z czytaniem jest więc jak aktywnością fizyczną. Nie wystarczy chcieć albo zwalać wszystkiego na szkołę. Trzeba zacząć od prowadzenia dziecka codziennie na plac zabaw, nauki jazdy na rowerze, później wspólnych wycieczek. Czyli analogicznie: najpierw od czytania dziecku, potem podtykania ciekawych książek itd. Nie udaję jednocześnie kogoś, kto zna się na wychowaniu dzieci. Zapisuję tylko wnioski płynące ze zdrowego rozsądku i własnych doświadczeń.
Problem lektur pojawił się ostatnio (no dobrze, ostatnio to było, kiedy zaczęłam pisać ten post w połowie grudnia, meh) ponownie i ze zdwojoną siłą z racji opublikowania podstawy programowej dla tzw. nowych podstawówek. Zrezygnowano tu z wcześniejszego, dość luźnego podejścia do nich i podano konkretne tytuły. Nie chcę tutaj pisać po raz kolejny, które tytuły mi się podobają, a które nie. Warto jednak zwrócić uwagę, że dla klas I-III wciąż nie przewidziano lektur obowiązkowych. I świetnie, bo, według mnie, to jedyny dobry moment na rozbudzanie owej pasji czytelniczej. A i później, wśród bardziej klasycznych lektur, znajdą się te "przyjemniejsze", jak "Felix, Net i Nika" czy "Igrzyska Śmierci". Ale skończmy z "rozbudzaniem pasji", bo to sformułowanie powtarza się stanowczo zbyt często i przejdźmy do obozu przeciwnego.
Nie wiem, czy wszyscy to zauważyli, ale szkołom średnio wychodzi rozbudzanie pasji do czegokolwiek. Owszem, ktoś zaraz wskaże dziesięciu nauczycieli, którzy to z powodzeniem robią. Cieszę się. Ale zauważcie, że to jednostki. A z doświadczenia wiem, że, nawet w przypadku świetnego nauczyciela, to nie działa. Mam cudowną polonistkę. Fascynuje mnie, że nawet w najnudniejszej lekturze znajdzie coś, czym będzie się zachwycać przez pół lekcji. Jej zasoby czytelniczego optymizmu mnie, rasową marudę, nieustannie zaskakują. I teraz pytanie: czy to ma jakiś wpływ na czytanie lektur? Absolutnie. Jest jak zawsze: część czyta, część sięga po streszczenia.
Obowiązek zawsze będzie się kojarzył źle. Czy jest więc czas na rozbudzanie pasji, jakichkolwiek pasji, czy to kwestia przypadku? Nie, drodzy rodzice. *unosi brwi i znacząco patrzy na adresatów* Do Was mówię. To się absolutnie da zrobić. Ale. Na początek trzeba zrozumieć, że owo rozbudzanie jest elementem wychowania. Które jednak leży w gestii rodziców. Bo mówienie o wychowawczej roli szkoły to jest żart. Owszem, można pewne rzeczy skorygować. Ale jeśli ktoś będzie chciał gruntownie wychowywać, to co najwyżej dziecku zrobi niezłą traumę. To zawsze skupia się w rodzinie. Dobry wychowawca może zwrócić rodzicom uwagę na pewne rzeczy. Zastanowić się, jak zmienić zachowanie dziecka. Ale jeśli rodzice będą mieli to gdzieś, to to "nie pyknie".
Z czytaniem jest więc jak aktywnością fizyczną. Nie wystarczy chcieć albo zwalać wszystkiego na szkołę. Trzeba zacząć od prowadzenia dziecka codziennie na plac zabaw, nauki jazdy na rowerze, później wspólnych wycieczek. Czyli analogicznie: najpierw od czytania dziecku, potem podtykania ciekawych książek itd. Nie udaję jednocześnie kogoś, kto zna się na wychowaniu dzieci. Zapisuję tylko wnioski płynące ze zdrowego rozsądku i własnych doświadczeń.
Problem lektur pojawił się ostatnio (no dobrze, ostatnio to było, kiedy zaczęłam pisać ten post w połowie grudnia, meh) ponownie i ze zdwojoną siłą z racji opublikowania podstawy programowej dla tzw. nowych podstawówek. Zrezygnowano tu z wcześniejszego, dość luźnego podejścia do nich i podano konkretne tytuły. Nie chcę tutaj pisać po raz kolejny, które tytuły mi się podobają, a które nie. Warto jednak zwrócić uwagę, że dla klas I-III wciąż nie przewidziano lektur obowiązkowych. I świetnie, bo, według mnie, to jedyny dobry moment na rozbudzanie owej pasji czytelniczej. A i później, wśród bardziej klasycznych lektur, znajdą się te "przyjemniejsze", jak "Felix, Net i Nika" czy "Igrzyska Śmierci". Ale skończmy z "rozbudzaniem pasji", bo to sformułowanie powtarza się stanowczo zbyt często i przejdźmy do obozu przeciwnego.
Po co w takim razie lektury, skoro tylko odstraszają dzieci oraz młodzież. Po to samo, co przekrój poprzeczny płazińca, twierdzenie Steinera czy metoda analizy starożytnych (ta nazwa jest tak dobra, że aż musiałam jej użyć). Po edukację. Szkoła została stworzona po to, aby młody człowiek coś wiedział. Niekoniecznie związanego z jego przyszłą drogą życiową. A o pewnych pozycjach trzeba nie tylko wiedzieć, ale je znać. A klasyka, choć, owszem, często mało przystępna, przydaje się w życiu. I to często bardziej od przekroju płazińca, tyle że za zmianą programu nauczania biologii głosów nie słychać. Bo to ścisłe, więc "się przyda". Natomiast zazwyczaj nie myślimy o klasyce jako czymś, co nie tylko kształtowało sposób myślenia danej epoki i miało wpływ na późniejszą literaturę, ale również na historię, wszystkie dziedziny sztuki i współczesną mentalność. Bo kim byśmy byli bez "Pana Tadeusza"?
Casus "Pana Tadeusza"
Powody powstania tego posta są dwa. Pierwszy, to wspomniana nowa podstawa programowa, a drugi - lektura, również wspomnianego, "Pana Tadeusza". W tym miejscu ujawni się kolejny aspekt lekturowego problemu. Może już kiedyś pisałam o mojej mickiewiczowskiej antypatii. Kiedy Norwid pisał o "kapuścianej poezji"**, kiwałam ze znawstwem głową. Owszem, dało się to czytać. Ale wolałam nie. Więc mój stosunek do tej konkretnej pozycji początkowo wyglądał mniej więcej tak: <Z ręką na sercu> "To jest epopeja. Klasyka klasyki. Poświęcę się i przeczytam". A potem serio zaczęłam czytać i niemal od razu zmieniłam zdanie.
Najpierw przyszedł rytm. Trzynastozgłoskowiec sprawia, że całość czyta się właściwie sama. Na cud zakrawa, że, trzymając się tego rytmu i rymów, Mickiewicz nie napisał bzdur. Tymczasem wszystko brzmi lekko, naturalnie, jakby sam Bóg przy stworzeniu świata tak zarządził. Wszyscy straszyli mnie dłużyznami, ale ja takowych nie napotkałam. Opisy są w sam raz; autor nie poświęca wcale każdemu źdźbłu trawy po pół strony, więcej nawet: wystarczy mu jeden wers, by zgrabnie odmalować atmosferę sceny, a przy pomocy kilku tworzy małe arcydzieło.
Sama fabuła jest po prostu... miła. Takoż i bohaterowie. Raz jest śmieszno, raz trochę straszno, a wszystko kończy się, czego by nie mówić, happy endem. Dla mnie to mistrzowsko napisana opowieść z rodzaju tych ciepłych, ale przepełnionych nostalgią za czymś, co odeszło. I nawet po prawie dwustu latach może ona czytelnika zauroczyć i przekazać uczucia mężczyzny, który, osiągnąwszy wiele, marzy zwyczajnie o tym, by wrócić do domu z lat dzieciństwa, i wie, że to niemożliwe.
Tych trzech akapitów powyżej nie można nazwać recenzją. To po prostu wyznanie zachwytu i dogłębnego szacunku, nie tylko czysto czytelniczego. A teraz pomyślcie o tym, że gdyby nie instytucja lektur, nigdy bym tego wszystkiego nie doznała. O ile uboższe byłoby moje życie! Dla tego uczucia jestem w stanie przecierpieć wszelkie Giaury i Kordiany.
Marre
PS. Jeśli chodzi jeszcze o "Pana Tadeusza", to serdecznie polecam wydanie z przypisami (jak to). Książka rozrasta się wówczas do 600 stron plus wstęp, ale naprawdę warto, szczególnie, jeśli ktoś, jak ja, ma hopla na punkcie dziewiętnastego wieku. (Chociaż przed przeczytaniem dosłownie wszystkiego zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu).
*Kochany Kochanowski, wybacz, ale twoja "Odprawa posłów greckich" będzie tutaj wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Casus "Pana Tadeusza"
Powody powstania tego posta są dwa. Pierwszy, to wspomniana nowa podstawa programowa, a drugi - lektura, również wspomnianego, "Pana Tadeusza". W tym miejscu ujawni się kolejny aspekt lekturowego problemu. Może już kiedyś pisałam o mojej mickiewiczowskiej antypatii. Kiedy Norwid pisał o "kapuścianej poezji"**, kiwałam ze znawstwem głową. Owszem, dało się to czytać. Ale wolałam nie. Więc mój stosunek do tej konkretnej pozycji początkowo wyglądał mniej więcej tak: <Z ręką na sercu> "To jest epopeja. Klasyka klasyki. Poświęcę się i przeczytam". A potem serio zaczęłam czytać i niemal od razu zmieniłam zdanie.
Najpierw przyszedł rytm. Trzynastozgłoskowiec sprawia, że całość czyta się właściwie sama. Na cud zakrawa, że, trzymając się tego rytmu i rymów, Mickiewicz nie napisał bzdur. Tymczasem wszystko brzmi lekko, naturalnie, jakby sam Bóg przy stworzeniu świata tak zarządził. Wszyscy straszyli mnie dłużyznami, ale ja takowych nie napotkałam. Opisy są w sam raz; autor nie poświęca wcale każdemu źdźbłu trawy po pół strony, więcej nawet: wystarczy mu jeden wers, by zgrabnie odmalować atmosferę sceny, a przy pomocy kilku tworzy małe arcydzieło.
Sama fabuła jest po prostu... miła. Takoż i bohaterowie. Raz jest śmieszno, raz trochę straszno, a wszystko kończy się, czego by nie mówić, happy endem. Dla mnie to mistrzowsko napisana opowieść z rodzaju tych ciepłych, ale przepełnionych nostalgią za czymś, co odeszło. I nawet po prawie dwustu latach może ona czytelnika zauroczyć i przekazać uczucia mężczyzny, który, osiągnąwszy wiele, marzy zwyczajnie o tym, by wrócić do domu z lat dzieciństwa, i wie, że to niemożliwe.
Tych trzech akapitów powyżej nie można nazwać recenzją. To po prostu wyznanie zachwytu i dogłębnego szacunku, nie tylko czysto czytelniczego. A teraz pomyślcie o tym, że gdyby nie instytucja lektur, nigdy bym tego wszystkiego nie doznała. O ile uboższe byłoby moje życie! Dla tego uczucia jestem w stanie przecierpieć wszelkie Giaury i Kordiany.
Marre
PS. Jeśli chodzi jeszcze o "Pana Tadeusza", to serdecznie polecam wydanie z przypisami (jak to). Książka rozrasta się wówczas do 600 stron plus wstęp, ale naprawdę warto, szczególnie, jeśli ktoś, jak ja, ma hopla na punkcie dziewiętnastego wieku. (Chociaż przed przeczytaniem dosłownie wszystkiego zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu).
*Kochany Kochanowski, wybacz, ale twoja "Odprawa posłów greckich" będzie tutaj wyjątkiem potwierdzającym regułę.
**Przepraszam, ale za nic nie mogę znaleźć, gdzie tak napisał. A więc albo ja jestem słabym researcherem, albo to miejska legenda.