Choć z perspektywy książki widzę, jak mocno ekranizacja z 2012 roku mija się z klimatem powieści, to... no... Helena Bonham-Carter. |
Kilka lat temu postanowiłam sukcesywnie kupować i czytać wszystkie wznawiane po polsku powieści Charlesa Dickensa. Z perspektywy czasu ciężko mi wyjaśnić, czemu zdecydowałam się akurat na tego autora. Może chodziło o odpowiedni stosunek „klasyczności” jego dzieł do ich „sympatyczności”? Obecnie moje uczucie do nich jest chłodniejsze, a odbiór dodatkowo zaburza antypatia wobec autora i jego decyzji życiowych. Jednak wciąż czytam jego powieści, choćby tylko z racji ich olbrzymiego znaczenia dla światowej kultury, i oto moje szóste z nim spotkanie. Dotąd zdecydowanie najlepsze.
Wielkie nadzieje to jedna z kilku „opowieści o dojrzewaniu” w dorobku Dickensa. Tym razem śledzimy losy sieroty Pipa, wychowywanego przez swoją surową siostrą i dobrodusznego szwagra, kowala Joe. Poznajemy go w dniu, gdy pomaga zbiegłemu z galer skazańcowi. Człowiek ten zostaje wkrótce ponownie złapany, ale my pozostajemy przy młodym bohaterze. Kilka lat później zostaje on wybrany przez zamożną i ekscentryczną pannę Havisham na towarzysza zabaw jej pięknej, lecz okrutnej wychowanki, Estelli. Zauroczony nią chłopiec stawia sobie za cel zostanie dżentelmenem. Szansa urzeczywistnienia się jego wielkich nadziei pojawia się, gdy Pip dziedziczy w tajemniczych okolicznościach spory majątek.
W tym miejscu powinnam zaznaczyć, że zanim sięgnęłam po książkę, zdążyłam obejrzeć jej ekranizację z 2012. Znałam więc fabułę i zasadnicze zwroty akcji. Tym, co mnie zaskoczyło, była atmosfera książki. Jej zasadniczy urok opiera się na zderzeniu w idealnych proporcjach dwóch charakterystycznych cech twórczości autora: angielskiego, często absurdalnego humoru i olbrzymiego dramatyzmu. W różnych jego utworach pojawiają się one w różnym natężeniu i tak na przykład Klub Pickwicka to ostra humorystyczna satyra na brytyjskie społeczeństwo, a Opowieść o dwóch miastach - ciężkostrawny dla mnie melodramat, gdzie czarne charaktery bez mrugnięcia okiem tratują dzieci na ulicach. (Temu, jak dobrze Dickensowi udało się w tej powieści skondensować wszystkie cechy, które mają prawo współczesnego czytelnika irytować, poświęciłam osobny wpis).
Ale do brzegu: Dickens używa tych dwóch elementów, by w Wielkich nadziejach niespodziewanie ostro skrytykować różnice społeczne w XIX-wiecznej Anglii, a przede wszystkim wynikające z niej kompleksy, snobizm i zakłamanie. Już na początku powieści wyśmiewa „szanowanych obywateli” małego miasteczka: o panu Wopsle’u ciężko powiedzieć, czy jest klaunem, czy szaleńcem, natomiast pan Pumblechook od początku do końca pozostaje snobem i kłamcą. Krawiec kompletnie zmienia swój stosunek do Pipa, gdy dowiaduje się, że ten został zamożnym człowiekiem. Zresztą nawet kochany Joe uznaje za stosowne tytułować Pipa „panem”, aby okazać szacunek wobec jego… No właśnie: czego? Pipowi do tytułu dżentelmena wystarczy majątek i odrobina londyńskiego obycia. Jednak wraz z tym w jego życie wkrada się snobizm i poczucie wstydu z powodu własnego pochodzenia. Porzuca bliskich i uczciwy zawód, by żyć bez celu ze spadku, i z tej racji staje się godny poważania.
Towarzystwo „dżentelmenów” okazuje się bandą godnych pożałowania istot. Szanowany adwokat Jaggers to przekupujący świadków cyniczny oportunista, a jego podwładny zmuszony jest udawać, że jego życie kończy się na pracy, co przejawia się posiadaniem przez niego swoistych dwóch osobowości, które zmienia w drodze z i do domu. Natomiast panna Havisham – kobieta o tragicznych losach, niczym przeniesiona z powieści gotyckiej – okazuje się komiczna w swych dziwactwach, a wychowując Estellę w określony sposób, niszczy jej życie. Na przygarnięcie sieroty pozwolić sobie może zresztą tylko z dzięki posiadanym pieniądzom.
Ostateczny upadek ideałów Pipa następuje jednak w chwili odkrycia tożsamości dobroczyńcy – człowieka powszechnie skazanego na pogardę, a pochłoniętego obsesją podobną do ambicji protagonisty: stworzenia dżentelmena, którym sam nie mógł zostać.
Dickens pokazuje również nierozerwalny związek nędzy i przestępczości; brak szans na podniesienie się z kolan i bezwzględność wymiaru sprawiedliwości, który nie kłopotał się resocjalizacją. Otrzymujemy dwójkę oskarżonych o ciężkie zbrodnie ludzi, których żałujemy mimo świadomości ich win, bo widzimy, że ich czyny, a także cierpienia, związane są z dobrostanem innych.
Wszystko to ubrane jest w szaty smutnej i pięknej historii o rozczarowaniu młodzieńczymi ideałami. Tym razem nie otrzymamy spektakularnego i silnie kojarzącego się z Dickensem happy endu, wielkiego pojednania itd., tylko gorzką refleksję na temat znaczenia łutu szczęścia w życiu. A wszystko to napisane z wielkim rozmachem i "przy udziale" tłumu niezapomnianych bohaterów.
O skróconym wydaniu
Nie mogłabym nie wspomnieć o wydaniu. Otóż mogło Wam ostatnio mignąć piękne wznowienie wydawnictwa MG. Ja również czytałam właśnie je. Ale zanim pobiegniecie do księgarni, weźcie pod uwagę jedno: WYDANIE MG TO WYDANIE SKRÓCONE. O czym oczywiście nie ma nigdzie wzmianki. Co w sumie nie przeszkodziło mi dobrze zapoznać się z książką, a teraz przedstawię Wam jakość samego skrótu.
Wydanie MG ma ponad 100 stron mniej od pierwszego wydania, które wyskakuje na Goodreads po wpisaniu w wyszukiwarkę „Great Expectations”; w sporym przybliżeniu daje nam to 80% pełnej wersji. Skrótu dokonał w drugiej dekadzie XX wieku historyk i krytyk literacki Antoni Mazanowski, błędnie wpisany w książce jako tłumacz – informacja o jego roli jest ogólnodostępna w katalogu Biblioteki Narodowej (tu i tu). Redaktor posiada nawet poświęconą mu notkę na Wikipedii, co z pewnym przymrużeniem oka karze mi twierdzić, że skrót został przeprowadzony raczej porządnie. (Aczkolwiek nie wypowiadam się o jakości samego anonimowego przekładu, bo to już nie moja działka).
Gdy porównamy liczbę rozdziałów z wydaniem oryginalnym dostępnie na stronie Project Gutenberg, przekonamy się, że w polskim wydaniu „brakuje” trzech rozdziałów. Po dogłębnej analizie stwierdzam, że wypadł jeden (XXXI w oryginale) prezentujący opis przedstawienia z udziałem Wopsle’a, a pozostałych dwóch przypadkach dwa rozdziały połączono razem. Jestem niemal stuprocentowo pewna, że nie wypadł żaden wątek – co najwyżej mało znaczące epizody. Dickens Mazanowskiego jest po prostu konkretniejszy i mniej rozwlekły bez szkody dla fabuły. Zauważyłam tylko/aż dwie "wpadki": w scenie pierwszej wizyty u pana Jaggersa odrobinę znikąd pojawiają się dwaj „przyjaciele” Pipa, co każe mi sądzić, że musieli gdzieś wcześniej zostać pokrótce wprowadzeni, a kiedy indziej wspomniane zostają panie Georgiana i Kamilla w kontekście sytuacji, której nie poznajemy. Choć są to momenty pewnej konfuzji u czytelnika, to mają według mnie wpływu na odbiór całości.
Piszę to nie po to, aby zachęcać Was do czytania wydania skróconego. Kieruję to raczej do osób, którym, jak mi, takowe wpadło już w ręce, a oni sami narobili sobie ochoty na zapoznanie się z tą historią. Mam nadzieję, że uda mi się też w ten sposób odwieść parę osób od zakupu tego wydania, tak jak udało mi się to w przypadku Maleńkiej Dorrit. Równocześnie przypominam, że oryginał jest dostępny w publicznej domenie (tu), podobnie jak pierwotne polskie wydanie tego skrótu (w nieaktualnej już pisowni - tu i tu).
***
To by było na tyle. Jeśli ktoś się zgubił, to przypominam: Wielkie nadzieje nadrabiajcie koniecznie, aczkolwiek niekoniecznie w najnowszym wydaniu.
Marta
Autor: Charles Dickens
Tytuł: "Wielkie nadzieje"
Oryg. tytuł: "Great Expectations"
Wydanie: MG, Kraków 2018 - WYDANIE SKRÓCONE
Tłumaczenie: anonimowe
Stron: 425
Rok I wydania: 1860-1861 (PL - 1918?)