Niektóre dzieła zostały tak przeżarte przez kulturę, że nawet bez kontaktu z nimi czy ich różnymi adaptacjami, znamy ich główne założenia. Nietrudno wyobrazić sobie dzieło, które zostało tak wyeksploatowane, że dla współczesnego odbiorcy nie posiada już żadnego uroku. Wówczas pojawia się pokusa, by zapoznanie się z pierwowzorem sobie odpuścić. Frankenstein - prekursorska powieść SF utrzymana w konwencji grozy, a napisana dokładnie 200 lat temu przez osiemnastoletnią wówczas Mary Shelley - z pewnością należy do pierwszej kategorii. Ale czy do drugiej? Nie sądzę.
(...) if I cannot inspire love, I will cause fear. (s. 240)
To pewnie zbędne, ale przypomnijmy ogólny zarys fabuły. Angielski badacz Robert Walton podczas swojej ekspedycji w Arktyce odnajduje wycieńczonego człowieka. Okazuje się być nim szwajcarski naukowiec Wiktor Frankenstein, który na łożu śmierci opowie historię swojego życia. Zafascynowany zagadnieniami życia i śmierci, stworzył on nową istotę - potwora, który przeraził nawet własnego kreatora i który przeciwko niemu się obrócił.
(To jest ten moment, w którym niszczą mroczną atmosferę opisu i wyrażam moje zdumienie faktem, że w całej książce nigdzie nie jest jednoznacznie potwierdzone, że potwór Frankensteina powstał ze zwłok - Wiktor odmawia udzielenia jakichkolwiek informacji na temat swej pracy, aby nikt nie próbował jej powtórzyć - aczkolwiek można się tego domyślić, a już tym bardziej nie ma wzmianki o ożywianiu go prądem elektrycznym. Choć sam ten pomysł, wprowadzony chyba w ekranizacjach, ma bardzo dobre uzasadnienie w fabule - Frankenstein jako dziecko z fascynacją obserwował drzewo rozłupane jednym uderzeniem pioruna).
Zacznijmy od Victora. Ma on moc sprawczą demiurga, ale niewystarczającą empatię i siłę moralną. Pokonanie śmierci jest dla niego celem samym w sobie - gdzieś po drodze gubi samego człowieka. I dlatego, gdy niczym Bóg tworzy istotę na własne podobieństwo, okazuje się ona być potworna i wynaturzona. Choć wciąż łączy ich bardzo wiele. Obaj są inteligentny oraz wrażliwi na piękno, co zwiększa jeszcze ich odrazę dla brzydoty potwora. Można to znaleźć odpowiednio w pełnych zachwytu opowieściach o rodzinnej sielance Wiktora oraz harmonijnym życiu biednych wieśniaków obserwowanych przez potwora. On też dzięki swemu rozumowi nadzwyczaj dobrze zaczyna rozumieć głębię swojego nieszczęścia i brak miejsca w świecie dla siebie. Jest osobą niezwykle inteligentną, uczy się języka z obserwacji ludzi, sam czyta książki. Nie jest bezrozumnym zwierzęciem, ma wyższe inspiracje, mógłby być drugim Frankensteinem, gdyby uzyskał choć najmniejszą akceptację od ludzi. Tymczasem nie może na nich wymusić nawet przyzwolenia na własne istnienie, nie mówiąc już o miłości, której pragnie. I to właśnie popycha go ku zbrodni.
Nazwałam Victora demiurgiem, ale jego relację ze swoim stworzeniem można interpretować jako metaforę dla relacji Bóg-człowiek oraz wyrzut wobec tego pierwszego za ludzkie cierpienie. Bóg-Frankenstein daje życie, ale nie opiekuje się swoim dziełem. Pozwala na jego poniżenie, osamotnienie i utratę bliskich; tworzy na swoje podobieństwo, ale przyzwala na jego ułomności: fizyczne, psychiczne i moralne. We Frankensteinie człowiek przeraża Boga i ten odmawia mu pomocy i wręcz przed nim ucieka. Wszystko to jest z jednej strony osobistym wyrazem udręki autorki - cierpiącej po śmierci dziecka, osamotnionej i piętnowanej społecznie z powodu jej (wtedy jeszcze) pozamałżeńskiego związku z poetą Percym Shelleyem - a z drugiej bardziej uniwersalna refleksja na temat sprawiedliwości dziejowej.
Ale wróćmy do samego potwora. Został on poniekąd wynaturzony dwa razy: raz fizycznie ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami, drugi raz, gdy Frankenstein odmówił mu resztek nadziei, niszcząc niemal gotową towarzyszkę życia potwora. Victor nie popierał jednak żadną racjonalną pobudkę. Owszem, potwór był mordercą, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego okropny czyn tak naprawdę niewiele zmienił w stosunku Frankensteina do niego, który definiowała przede wszystkim fizyczna odraza. Widać to chociażby w tym fragmencie: I compassioned him and sometimes felt a wish to console him, but when I looked upon him, when I saw the filthy mass that moved and talked, my heart sickened and my feelings were altered to those of horror and hatred (s. 242). W bardzo długiej scenie, gdy monstrum usiłuje przekonać Victora do stworzenia towarzyszki dla siebie, mężczyzna niemal dobrowolnie przychyla się do jego prośby, mimo osobistej niechęci uznając siłę argumentów potwor. W końcu jednak odmawia mu miłosierdzia, ulegając nieprawdopodobnej wizji stworzenia rasy istot wrogich człowiekowi. To zaskakujące trafne przedstawienie mechanizmu oceny innych przez pryzmat własnych uprzedzeń.
Mary Shelley ani przez moment nie usprawiedliwia zbrodni potwora; nie czyni tego również on sam, tłumacząc w finale, że równolegle z szaleńczym pragnieniem zemsty odczuwał wyrzuty sumienia i obrzydzenie do samego siebie. Frankenstein to studium degradacji człowieka: od wrażliwości i dobrej woli przez gorzką samotność (której kwintesencją jest brak imienia; nie tylko Frankenstein nie nazywa swojego dzieła, ale i potwór tego nie czyni, bo nie ma nikogo, kto mógłby się do niego zwracać) do szaleńczej nienawiści. Uczynienie z bohatera prawdziwego potwora tylko uwydatnia całe zjawisko: on naprawdę nie może liczyć na niczyje współczucie, bo jego brzydota przerasta dobrą wolę każdego, kto go spotka. To równocześnie kontra do obecnego jeszcze długo potem, często nie do końca uświadomionego, przekonania o połączeniu cnoty z pięknem. Kwiecisty styl epoki splata się z szaleństwem montrum w długich, obsesyjnych, a równocześnie przejmujących do szpiku kości wyrażonym w nich bólem, tyradach, obok których nie można przejść obojętnie.
W ten sposób Frankenstein wskoczył do czołówki moich ulubionych klasyków. To powieść bardzo piękna i bardzo smutna. Pełna zarówno intelektualnych refleksji, jak i porywów emocji. I stanowi chyba kwintesencje tego, za co kocham romantyzm - bezpretensjonalną, nieskrępowaną uczuciowość przenikającą utwór wzdłuż i wszerz. Dzisiaj nie można by napisać czegoś takiego i nie wydać się śmiesznym. Ale można czytać Frankensteina i wzruszać się tragedią skazanego na samotność potwora.
Mary Shelley ani przez moment nie usprawiedliwia zbrodni potwora; nie czyni tego również on sam, tłumacząc w finale, że równolegle z szaleńczym pragnieniem zemsty odczuwał wyrzuty sumienia i obrzydzenie do samego siebie. Frankenstein to studium degradacji człowieka: od wrażliwości i dobrej woli przez gorzką samotność (której kwintesencją jest brak imienia; nie tylko Frankenstein nie nazywa swojego dzieła, ale i potwór tego nie czyni, bo nie ma nikogo, kto mógłby się do niego zwracać) do szaleńczej nienawiści. Uczynienie z bohatera prawdziwego potwora tylko uwydatnia całe zjawisko: on naprawdę nie może liczyć na niczyje współczucie, bo jego brzydota przerasta dobrą wolę każdego, kto go spotka. To równocześnie kontra do obecnego jeszcze długo potem, często nie do końca uświadomionego, przekonania o połączeniu cnoty z pięknem. Kwiecisty styl epoki splata się z szaleństwem montrum w długich, obsesyjnych, a równocześnie przejmujących do szpiku kości wyrażonym w nich bólem, tyradach, obok których nie można przejść obojętnie.
W ten sposób Frankenstein wskoczył do czołówki moich ulubionych klasyków. To powieść bardzo piękna i bardzo smutna. Pełna zarówno intelektualnych refleksji, jak i porywów emocji. I stanowi chyba kwintesencje tego, za co kocham romantyzm - bezpretensjonalną, nieskrępowaną uczuciowość przenikającą utwór wzdłuż i wszerz. Dzisiaj nie można by napisać czegoś takiego i nie wydać się śmiesznym. Ale można czytać Frankensteina i wzruszać się tragedią skazanego na samotność potwora.
A teraz kilka słów o wydaniu.
Ale skończmy z tym cierpieniem i pogadajmy o stronie czysto technicznej. Czytałam Frankensteina w oryginale, ale w wydaniu ze słownikiem. Sam pomysł jest świetny, bo już dawno stwierdziłam, że nawet przy odpalonym non-stop słowniku na telefonie, sprawdzanie co chwila słówek jest męczące i irytujące. W sukurs miało mi przyjść wydanie ze słowniczkiem na marginesie każdej strony. I choć było to przydatne, niejednokrotnie mnie irytowało.
Z problemów pomniejszych: długo zajęło mi przywyknięcie do alfabetycznej kolejności słówek na marginesach. Intuicyjnie poszukiwałam tłumaczeń mniej więcej na wysokości aktualnie czytanej linijki, a dokładniejsze poszukiwania wybijały mnie z rytmu. Nie do końca rozumiem też sens umieszczania na początku książki "słowniczka najczęściej pojawiających się w książce słów". Znajdują się tam tak podstawowe wyrazy, jak air, cow (losowo wybrane przeze mnie) czy nazwy państw. Ciężko mi uwierzyć, by osoba ich nieznająca brała się za czytanie całej powieści, i to mającej 200 lat. Nie wspominając o tym, że przy tak niskim poziomie znajomości słownictwa niemożliwym wydaje mi się rozumienie wszystkich używanych konstrukcji gramatycznych.
Teraz problemy poważniejsze. Zupełnie nie rozumiem filozofii, która stała za kompozycją słowniczków. Otóż za każdym razem dostajemy pełną słownikową definicję: ze różnymi znaczeniami i różnymi częściami mowy. Jest to dla mnie o tyle bez sensu, że nowe słowa napotkane w książkach zapamiętuję tylko i wyłącznie w konkretnym kontekście (i sądzę, że u większości wygląda to tak samo). Pół biedy zresztą, gdy tłumaczeń jest za dużo; gorzej, gdy żadne nie pasuje lub nie ma nawet pasującej części mowy. Poza tym dobór słówek nie ma się zbyt dobrze do deklarowanego poziomu trudności tekstu, czyli B2/C1 (mniej więcej matury rozszerzonej, jeśli się nie mylę). Przetłumaczone zostały teksty dosłownie z klas młodszych podstawówki (i to bliżej pierwszej niż trzeciej*) jak hate czy painter. Natomiast słowa znacznie trudniejsze (czyt. mi nieznane) bywają pozostawione same sobie lub są wyjaśniane dopiero przy którymś pojawieniu się. Choć moje serce i tak zdobyły dwa Angelica - Andżelika, dzięgiel (s. 111) oraz Gif - ??? (s. 16).
Żeby nie było, powtarzam: pomysł świetny. Muszę również pochwalić końcowy słowniczek ze wszystkimi tłumaczonymi słowami. Chociażby dlatego, że regularnie zdarza mi się wkurzać na samą siebie za zapomnienie znaczenia wyrazu, o którym wiem, że pojawił się w tekście już kilka razy. Olbrzymi plus należy się też za dość przejrzysty układ graficzny - słowniczek nie zlewa się z powieścią, a wzrok nie błądzi po stronie. Choć tutaj też mam zastrzeżenie: po kiego licha zrezygnowano z wcięć akapitowych?!
Jednak ogółem bardzo polecam czytać Frankensteina w oryginale. Styl Mary Shelley jest świetny, a równocześnie zaskakująco przystępny dla współczesnego czytelnika. Melodia tej prozy porywała mnie nieprzerwanie.
A skoro jesteśmy już tematach językowych, to przypominam, że grunt to powtarzanie. I powtarzam: przeczytajcie Frankensteina, bo warto.
Marta
*chwila, po reformie chyba czwartej?
PS. Bardzo was przepraszam, ale dzisiejszy tekst nie przeszedł redakcji. Publikuję go zaraz po napisaniu, a zależało mi, by wypchnąć go od razu, bo jutro nie będę miała najprawdopodobniej czasu w ogóle usiąść do komputera. Przejrzę go w najbliższych dniach. Wybaczcie mi wszystkie powtórzenia i szalone szyki przestawne.
PS. Bardzo was przepraszam, ale dzisiejszy tekst nie przeszedł redakcji. Publikuję go zaraz po napisaniu, a zależało mi, by wypchnąć go od razu, bo jutro nie będę miała najprawdopodobniej czasu w ogóle usiąść do komputera. Przejrzę go w najbliższych dniach. Wybaczcie mi wszystkie powtórzenia i szalone szyki przestawne.
Tytuł: "Frankenstein; or, The Modern Prometheus"
Tytuł polski: "Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz"
Wydanie: Wydawnictwo Ze słownikiem, Ruda Śląska 2016
Stron: 454 (ze słowniczkami)
Rok I wydania: 1818 (PL - 1925)