zdjęcie po prawej: theconversation.com |
Po "Na szpulce niebieskiej nici" nie sięgnęłabym pewnie gdyby nie okładka (niech utopią się ci, którzy twierdzą, że nie jest ona ważna) oraz informacja o nominacji do nagrody Bookera. Bo sam opis... nie powala. Nie zapowiada niczego niezwykłego. Bo i nie jest to książka niezwykła. Jej siła tkwi w zwyczajności.
„To był piękny, letni dzień…” – w ten sposób Abby Whitshank zawsze zaczyna opowieść o tym, jak ona i Red zakochali się w sobie pewnego lipcowego dnia w 1959 roku. Jednak tym razem zgromadzona w Baltimore rodzina nie słucha tak uważnie jak dawniej. Ich myśli zaprząta ważny problem: kto i jak powinien zaopiekować się coraz starszymi i coraz bardziej schorowanymi rodzicami? Wspólne troski i radości, rywalizacja, sekrety i pozornie nieistotne wydarzenia, które stają się fundamentem naszego postrzegania świata i siebie – Anne Tyler, zdobywczyni Nagrody Pulitzera, tworzy dowcipny i przenikliwy obraz trzech pokoleń. Przy kuchennym stole Whitshanków do głosu dochodzą nadzieje i lęki dobrze znane każdemu czytelnikowi.
źródło opisu: okładka
Rzadko sięgam po historie rodzinne, bo w większości przypadków pisarze opisują a) patologie b) epickie sagi. Nie lubię ani jednego, ani drugiego. I na tym tle bardzo pozytywnie wyróżnia się "Na szpulce niebieskiej nici". Losy Whitshanków to losy wielu rodzin. To samo tyczy się poszczególnych członków familii. Nie znajdziemy tu wielkich oryginałów, ale postacie nie są mdłe ani tym bardziej źle skonstruowane. Inni autorzy powieści obyczajowych powinni uczyć się od Anne Tyler, jak tworzyć bezpretensjonalnych i nieprzekombinowanych bohaterów. Jak stawiać na prostotę. Ciekawym puszczeniem oka do czytelników jest sam problem traktowania swojej rodziny jako wyjątkowej. To Whitshankowie stawiają owo pytanie i czytając książkę, zaczynamy zastawiać się wraz z nimi i porównywać tę rodzinę z innymi nam znanymi. To niebywała wartość "Na szpulce niebieskiej nici".
Jednocześnie autorka wspaniale przedstawiła starszych bohaterów. Niejednokrotnie zdumiewało mnie, jak trafnie obrazowała niektóre sytuacje związane ze starzeniem się. Jest to tym bardziej ciekawe, że sama Anne Tyler ma już 74 lata, więc z jednej strony powinno dobrze znać to wszystko z autopsji, ale z drugiej oczekiwałabym braku obiektywizmu. Tu jednak nic takiego nie miało miejsca. Pisarka jednocześnie z humorem i powaga porusza kwestie początków demencji, niedosłyszenia, przywiązania do przeszłości, melancholii czy "starczego uporu".
Jednak nie wszystko jest takie wspaniałe. Książka sprawia wrażenie niedopracowanej. Podzielono ją na cztery części. Pierwsza, najdłuższa, dzieje się współcześnie. W drugiej, najkrótszej, czytamy o dniu, w którym Abby zakochała się w Redzie. W trzeciej poznajemy, jak naprawdę wyglądała relacja rodziców Reda. Ciekawie kontrastuje ona z opowieściami ich dzieci o nich. W czwartej zaś wracamy do dwudziestego pierwszego wieku. Sam układ nie jest taki zły, ale jeśli weźmiemy pod uwagę sporą liczbę retrospekcji dotyczących dzieciństwa młodszego pokolenia Whitshanków w pierwszej i ostatniej części, to prezentuje się to nader dziwnie. Wygląda, jakby autorka rozpisała poszczególne plany czasowe, ale zapomniała je "wymieszać". Poprzeplatane dałaby o wiele lepszy efekt.
Wrażenie niedopracowania potęgują jeszcze dwa aspekty. Pierwsze to nijakie zakończenie. Ja bardzo lubię niedomknięte historie. Rozumiem też, że autorka chciała otrzymać efekt ciągłości historii - przecież Whitshankowie nie wymarli nagle. Ale równocześnie książka mogłaby się skończyć w tysiącu innych, podobnych sytuacji. To nie otwarcie, a urwanie. Drugi problem to nierówne skupienie się na poszczególnych członkach rodziny. Whtishankowie mają czwórkę dzieci, ale głównie obserwujemy dwójkę synów. Córki są, biorą udział w głównym wydarzeniach, ale poświęca się im nieporównywalnie mniej miejsca. A po tego typu pozycji oczekiwałabym właśnie "równego traktowania" wszystkich. Dopracowanie obu elementów naprawdę nie zajęłoby wiele miejsca. Ale jakoś nikt o tym nie pomyślał.
Ale książka mnie wciągnęła. Język koresponduje z całością, jest prosty, a styl pozbawiony ewentualnej poetyckości. To znaczy oba elementy nie powalają, ale w zasadzie nie jest to wada. Co do samej pozycji... Mimo pewnych wad i niedociągnięć uważam ją za wartą poznania. Właśnie czegoś takiego oczekuję od współczesnych powieści obyczajowych. Polecam.
Marre
PS. Chętnie poznam też "Dziewczynę jak ocet" tej autorki, należącą do Projektu Szekspir. Oceny słabe, tłumaczenie ponoć zwalone, ale kusi.
PS2. Chyba nawet podciągnę ocenę na LC. Książce bliżej do 6, ale dam 7 :P Znajcie moje chamskie serce.
Jednocześnie autorka wspaniale przedstawiła starszych bohaterów. Niejednokrotnie zdumiewało mnie, jak trafnie obrazowała niektóre sytuacje związane ze starzeniem się. Jest to tym bardziej ciekawe, że sama Anne Tyler ma już 74 lata, więc z jednej strony powinno dobrze znać to wszystko z autopsji, ale z drugiej oczekiwałabym braku obiektywizmu. Tu jednak nic takiego nie miało miejsca. Pisarka jednocześnie z humorem i powaga porusza kwestie początków demencji, niedosłyszenia, przywiązania do przeszłości, melancholii czy "starczego uporu".
Jednak nie wszystko jest takie wspaniałe. Książka sprawia wrażenie niedopracowanej. Podzielono ją na cztery części. Pierwsza, najdłuższa, dzieje się współcześnie. W drugiej, najkrótszej, czytamy o dniu, w którym Abby zakochała się w Redzie. W trzeciej poznajemy, jak naprawdę wyglądała relacja rodziców Reda. Ciekawie kontrastuje ona z opowieściami ich dzieci o nich. W czwartej zaś wracamy do dwudziestego pierwszego wieku. Sam układ nie jest taki zły, ale jeśli weźmiemy pod uwagę sporą liczbę retrospekcji dotyczących dzieciństwa młodszego pokolenia Whitshanków w pierwszej i ostatniej części, to prezentuje się to nader dziwnie. Wygląda, jakby autorka rozpisała poszczególne plany czasowe, ale zapomniała je "wymieszać". Poprzeplatane dałaby o wiele lepszy efekt.
Wrażenie niedopracowania potęgują jeszcze dwa aspekty. Pierwsze to nijakie zakończenie. Ja bardzo lubię niedomknięte historie. Rozumiem też, że autorka chciała otrzymać efekt ciągłości historii - przecież Whitshankowie nie wymarli nagle. Ale równocześnie książka mogłaby się skończyć w tysiącu innych, podobnych sytuacji. To nie otwarcie, a urwanie. Drugi problem to nierówne skupienie się na poszczególnych członkach rodziny. Whtishankowie mają czwórkę dzieci, ale głównie obserwujemy dwójkę synów. Córki są, biorą udział w głównym wydarzeniach, ale poświęca się im nieporównywalnie mniej miejsca. A po tego typu pozycji oczekiwałabym właśnie "równego traktowania" wszystkich. Dopracowanie obu elementów naprawdę nie zajęłoby wiele miejsca. Ale jakoś nikt o tym nie pomyślał.
Ale książka mnie wciągnęła. Język koresponduje z całością, jest prosty, a styl pozbawiony ewentualnej poetyckości. To znaczy oba elementy nie powalają, ale w zasadzie nie jest to wada. Co do samej pozycji... Mimo pewnych wad i niedociągnięć uważam ją za wartą poznania. Właśnie czegoś takiego oczekuję od współczesnych powieści obyczajowych. Polecam.
Marre
PS. Chętnie poznam też "Dziewczynę jak ocet" tej autorki, należącą do Projektu Szekspir. Oceny słabe, tłumaczenie ponoć zwalone, ale kusi.
PS2. Chyba nawet podciągnę ocenę na LC. Książce bliżej do 6, ale dam 7 :P Znajcie moje chamskie serce.
Plusy:
- prostota
- brak patologii i udziwnień
- to historia o zwykłej rodzinie
- przedstawienie osób starszych
- wciąga
- dziwny układ planów czasowych
- nijakie zakończenie
- nierówne skupienie się na poszczególnych członkach rodziny
- wrażenie niedopracowania
- pretensjonalny tytuł
Tytuł: "Na szpulce niebieskiej nici"
Oryg. tytuł: "A Spool of Blue Thread"
Wydawnictwo: W.A.B.
Tłumaczenie: Maria Zawadzka
Stron: 446
I wydanie: 2015 (PL - 2015)
Gatunek: obyczajowe
Ocena: 6.5/10 (dobra/bardzo dobra)