Całkiem możliwe, że Małe ogniska okażą się najbardziej pozytywnym zaskoczeniem tego roku. I nie chodzi o to, że do amerykańskich bestsellerów podchodzę bardzo nieufnie. Tak naprawdę to ja zaskoczyłam samą siebie. Nie sądziłam, że przy tak wielu zastrzeżeniach wobec książki jestem w stanie tak mocno zaangażować się w jej fabułę i życie bohaterów. Że moje serce potrafi w aż takim stopniu olać rozum. Zapraszam.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 90. w Shaker Heights – jednym z pierwszych odgórnie planowanych miast w Stanach Zjednoczonych, symbolu amerykańskiego snu. Zamożnym, postępowym i uporządkowanym. Uosobieniem rządzonych nim idei są Richardsonowie z czwórką swoich nastoletnich dzieci. Ich życie zmienia się jednak, gdy wynajmują mieszkanie artystce wizualnej Mii oraz jej szesnastoletniej córce Pearl. Rodziny początkowo mocno się zżywają, ale gdy przyjaciele Richardsonów rozpoczynają batalię sądową o opiekę nad porzuconą przez matkę chińską dziewczynką, spór moralny zmienia się w konflikt o filozofię życia, w wyniku którego na jaw wyjdą najbardziej skrywane sekrety obu stron.
Jak już wspomniałam, Małe ogniska wad trochę mają. Zacznijmy od tych najbardziej powierzchownych: tłumaczenia. Drażni mnie już sam tytuł. Owszem, nie dało się go przełożyć słowo w słowo, jednak Małe ogniska w porównaniu z Little Fires Everywhere brzmią idealnie nijako. Co razi mnie tym mocniej, że moim zdaniem obok oryginalnego ciężko przejść obojętnie. Ja użyłabym pewnie całego zdania – ale być może to kwestia gustu. Kwestią gustu nie są jednak liczne niezręczności popełnione w tekście, co jest o tyle słabe, że nie jest to powieść wybitnie wyrafinowana pod względem stylu i używanego języka.
Zresztą nie jest to książka wyrafinowana pod żadnym względem. Największe zastrzeżenia mam co do narracji. Celeste Ng każe nam spojrzeć na postacie z bardzo różnych perspektyw i umożliwia to, stosując rozległe charakterystyki i retrospekcje. Bohaterowie bardziej niż w działaniu (choć, muszę przyznać, nie jest absolutna reguła) dają nam się poznać w bezpośrednich, bezosobowych relacjach, co wypada dość sztucznie i absolutnie nie zadowala mnie literacko. "Nie czuję" tego przefiltrowania postaci, zwłaszcza że nawet ich spojrzenie na innych zostaje narracyjnie pozbawione osobistego pierwiastka. I choć coś takiego generalnie czyta się gładziusieńko, to równocześnie sprawiło, że na dwa/trzy dni utknęłam w jednej retrospekcji, nie mogąc wykrzesać z siebie choć odrobiny entuzjazmu.
Co jest o tyle ciekawe, że postacie same w sobie są po prostu świetne. Celeste Ng nie daje nam hiperskomplikowanych osobowości, ale zwykłych, zwyczajnie złożonych psychologicznie ludzi. To bohaterowie stanowią siłę napędową tej powieści, to dla nich chce się ją czytać. To tylko dla nich, po przezwyciężeniu wspomnianego kryzysu, ostatnie sto pięćdziesiąt stron połknęłam w ciągu jednego wieczora. Przedstawieni w sposób technicznie nieco naiwny, pomyślani naiwnie nie są. I budzą zaskakująco żywe emocje. Dawno tak nie cieszyłam się, że ktoś na kartach książki dostał w mordę. Bo należało mu się! Tak, dzieci Richardsonów mają za zadanie ilustrować różne typy osobowości, ale nie ma się przy tym wrażenia sztuczności.
Według mnie taki efekt udało się osiągnąć dzięki szczerości, z jaką pisała tę książkę Ng. Niemal równo rok temu miałam nieszczęście trafić na serię książek, które w zamierzeniu autorów miały być ambitne, ale przystępne dla przeciętnego czytelnika, a które odbierałam jako dzieła fałszywe, zawieszone gdzieś pomiędzy. Owinięte artystyczną folią bąbelkową pustaki. Celeste Ng tymczasem nie stara się wspinać na artystyczne szczyty. I choć mnie formalnie taka powieść nie satysfakcjonuje, to biorąc pod uwagę jej treść, być może dobrze, że autorka nie udawała, że jest ona czymś wybitnoambitnym.
Gdyż Małe ogniska w gruncie rzeczy poruszają temat stary jak świat i znacznie wyeksploatowany w XIX stuleciu: zderzenia niegdyś mieszczańskiego, a obecnie przedmieściowego stylu życia i kogoś, kto częściowo dobrowolnie, a częściowo z przymusu staje w kontrze do takiego systemu wartości. Równocześnie Mia nie ma w sobie nic z hippisowskiej wyzwolicielki czy demona niszczącego Boską harmonię, a pani Richardson nie jest ani panią Dulską, ani strażniczką nadrzędnych zasad moralnych. (Choć może czasami lubi siebie postrzegać jako tę ostatnią). Małe ogniska to głos nawołujący do empatii w patrzeniu na innych ludzi i szacunku dla innych sposobów życia. Jednocześnie podobało mi się, że unikanie czarno-białych podziałów nie oznacza u autorki pobłażliwości dla złych czynów bohaterów. Są tutaj ludzie niewinni, ludzie uwikłani i tacy, którzy w znaczący i niemożliwy do tolerowania sposób krzywdzą innych.
W pewnym momencie Małe ogniska stają się też opowieścią o relacjach matek i dzieci (swoją drogą, dla mnie to jedyne logiczne wyjaśnienie zaniedbania postaci pana Richardsona); o tym, jak te pierwsze pragnąc dobra swojego potomstwa, ranią je na różne sposoby. A choć raczej nie mówią niczego, o czym dawno byśmy nie wiedzieli ani nie łamie żadnych tabu, to nie jest też na pewno powieścią wtórną – choć zużyte rozwiązania fabularne powinny być stosowane z większą ostrożnością. Jeśli miałabym się jeszcze przyczepić do czegoś, to do umiejscowienia akcji w latach 90. Nie są one jedynie dekoracją, a sama autorka mieszkała wówczas jako nastolatka w Shaker Heights, ale chciałabym usłyszeć tę historię osadzoną "tu i teraz". Być może z mniejszym wydźwiękiem rasowym (choć czy na pewno?), ale po kryzysie z 2008, po wyborze Trumpa na prezydenta, w dobie globalizacja i technologii. Mniej eskapistycznie, bardziej odważnie.
W pewnym momencie Małe ogniska stają się też opowieścią o relacjach matek i dzieci (swoją drogą, dla mnie to jedyne logiczne wyjaśnienie zaniedbania postaci pana Richardsona); o tym, jak te pierwsze pragnąc dobra swojego potomstwa, ranią je na różne sposoby. A choć raczej nie mówią niczego, o czym dawno byśmy nie wiedzieli ani nie łamie żadnych tabu, to nie jest też na pewno powieścią wtórną – choć zużyte rozwiązania fabularne powinny być stosowane z większą ostrożnością. Jeśli miałabym się jeszcze przyczepić do czegoś, to do umiejscowienia akcji w latach 90. Nie są one jedynie dekoracją, a sama autorka mieszkała wówczas jako nastolatka w Shaker Heights, ale chciałabym usłyszeć tę historię osadzoną "tu i teraz". Być może z mniejszym wydźwiękiem rasowym (choć czy na pewno?), ale po kryzysie z 2008, po wyborze Trumpa na prezydenta, w dobie globalizacja i technologii. Mniej eskapistycznie, bardziej odważnie.
W pełni rozumiem sukces Małych ognisk: powieść mimo wielu wad ma w sobie „to coś”. Choć nie jest pozycja obowiązkowa, to czas jej poświęcony nie będzie czasem straconym, a jeśli macie na nią ochotę – sięgajcie po nią bez większych obaw. Tylko wiecie: rozsądnie, bez oczekiwania na arcydzieło. Amerykańskie bestsellery rzadko bywają arcydziełami. Ale bywają książkami wciągającymi, dobrze się czytającymi i dość mądrymi.
Marta
Autor: Celeste Ng
Tytuł: "Małe ogniska"
Oryg. tytuł: "Little Fires Everywhere"
Wydanie: Papierowy Księżyc, Słupsk 2018
Tłumaczenie: Anna Standowicz-Chojnacka
Stron: 417
Rok I wydania: 2017 (PL - 2018)