Dziś, moi drodzy, przychodzę do Was z kolejną książką Margaret Atwood. Ósmą, którą przeczytałam i siódmą, którą opisuję na blogu. Jej powieści to moje zeszłoroczne odkrycie, a ona sama dołączyła do grona moich ulubionych autorów. Jednak nawet w przypadku najlepszych pisarzy czytelnik dochodzi w pewnym momencie do punktu, w którym musi powiedzieć: "kocham go/ją, ale to w jego/jej pisaniu mi przeszkadza". Tak też stało się ze mną. I teraz, z odpowiednią dawką fanowskiej miłości, opowiem Wam o największym literackim grzechu Atwood. Zapraszam.
Grace i Grace to opowieść oparta na faktach. W 1843 roku służąca Grace Marks zostaje skazana za współudział w brutalnym zabójstwie swojego pracodawcy i jego gospodyni. Jej domniemany partner w zbrodni trafia na szafot, lecz jej własny wyrok zostaje złagodzony do kary dożywocia, którą odsiaduje w więzieniu w Kingston w Kanadzie, gdzie pracuje w domu tamtejszego komendanta. Różni ludzie różnie oceniają jej udział w zbrodni: jest demoniczną femme fatale, naiwną i zmanipulowaną wspólniczką, wariatką albo niewinną dziewczyną, które miała nieszczęście pracować w tym samym domu, co morderca. Grace plącze się w zeznaniach, a później stwierdza, że nic nie pamięta. Jej obrońcy sprowadzają młodego psychiatrę, Amerykanina Simona Jordana, by wsłuchał się w zeznania więźniarki i spróbował dotrzeć do utraconych wspomnień.
O "Grace i Grace"
Przede wszystkim jak zwykle należy pochwalić Atwood za jej niebywałą biegłość techniczną. Z pozostałych powieści autorki Grace i Grace najbliżej do Ślepego zabójcy (zresztą pierwsza znalazła się w finale Bookera w 1996 roku, a druga została nim nagrodzona w 2000). Obok trylogii Maddaddam stanowią one chyba najobszerniejsze dzieła autorki* i najlepiej pozwalają zaprezentować jej kunszt literacki. Jeśli należycie do grupy mającej mgliste pojęcie o terminie „powieść postmodernistyczna” i kojarzy Wam się ona z czymś trudnym oraz zawiłym, to powinniście spróbować właśnie Atwood. Przeplata ona różnorakie narracje, plącze plany czasowe i przetyka wszystko gdzieniegdzie fragmentami tekstów z epoki, zwodząc czytelnika, lecz równocześnie prowadząc go gładko przez wszystkie te zawiłości. Pisze przystępnie, ale nie zachowawczo, czyniąc ze swych powieści dzieła koronkowej roboty. Im dłuższe, tym bardziej ozdobne. Wszystko ma tu swoje jasno określone miejsce, nie znajdziemy żadnego bałaganu, żadnej zbędnej sceny czy wątku.
W Grace i Grace Atwood jak zwykle bierze się za tematykę feministyczną, tym razem akcję przenosząc do XIX wieku. Główna bohaterka skupia w sobie wszystkie ówczesne oczekiwania wobec kobiet i różne sposoby ich postrzegania, a równocześnie historia jej życia pozwala pokazać różne problemy, z jakimi musiały się one wówczas borykać. To również spojrzenie na miejską i prowincjonalną Kanadę połowy dziewiętnastego stulecia, czyli nie tak popularne miejsce akcji dla powieści historycznych.
Atwood jeszcze przynajmniej raz użyła motywu męskiego sposobu patrzenia na kobiety i kobiecych archetypów, a mianowicie w późniejszych o osiem lat Oryks i Derkaczu, i muszę przyznać, że tam podobało mi się to dużo bardziej. Tutaj nawet ciężko mówić o dekonstrukcji motywów femme fatale i „kobiecego anioła”; po prostu pokazano, że taki odbiór bohaterki jest niepełny. Dodatkowo (I TUTAJ BĘDZIE SPORY – ACZKOLWIEK DLA MNIE MAŁO EKSCYTUJĄCY – SPOILER, WIĘC JEŚLI KTOŚ MA Z TYM PROBLEM, NIECH PRZESKOCZY DO KOLEJNEGO AKAPITU) nie trafia do mnie puenta powieści. Druga jaźń Grace wpisuje się we wspomniany dualistyczny obraz kobiety, ale równocześnie niszczy całą jej złożoność budowaną przez wcześniejsze pięćset stron. Dużo ciekawiej byłoby zwyczajnie pozostawić tę kwestię otwartą, a tak – zakończenie rozczarowało mnie, pozostawiając spory niedosyt.
Ogólniej o prozie Atwood
Na to rozczarowanie miała wpływ jeszcze moja ogólna refleksja na temat twórczości Atwood, która nasunęła mi się w trakcie lektury. Może pamiętacie moje narzekania na Rok potopu oraz Maddaddama. Teraz udało mi się zwerbalizować to, co czułam już rok temu, gdy czytałam wspomnianego już tutaj Ślepego zabójcę. Z góry zastrzegam, że choć staram się sformułować bardziej ogólną myśl, to przeczytałam tylko osiem spośród 22 powieści Margaret Atwood, z których 19 przetłumaczono na język polski (nie wliczam tu Scribbler Moon napisanego na potrzeby Biblioteki Przyszłości i który zostanie opublikowany w 2114 roku). Sześć z tych ośmiu wydano po 1995 roku, Kobieta do zjedzenia to rok 1969, a Opowieść podręcznej – 1985. Być może zmienię moją opinię po lekturze dwóch kolejnych książek czekających już na półce: Pani Wyroczni z 1976 i Kociego oka z 1988.
Ale do brzegu: największą wadą Margaret Atwood jest zbytnie skupianie się na fabule ze szkodą dla samej wartości merytorycznej. Już wyjaśniam. Większość jej książek zasadza się na ciekawym pomyśle i doskonałym wykonaniu, ale problem pojawia się, gdy chcę się w nie „wgryźć” i powiedzieć, że „prezentują one następujący problem”. Tutaj jeszcze jeden disclaimer: problem (sic!) sprawiają mi nowsze powieści autorki. Wymienione dwie starsze są moimi ukochanymi, ale też znacząco różnią charakterem: są krótsze, bardziej błyskotliwe (choć ciężko je porównywać). Co więcej: Opowieść podręcznej ma fabułę dość umowną, bo opiera się na strumieniu świadomości głównej bohaterki, a Kobieta do zjedzenia jest ostrym satyrycznym pastiszem „powieści dla kobiet”. Są wciągające, ale nie użyłabym sformułowania, że „się dobrze czytają”. Dają też dużo do myślenia i samodzielnego interpretowania, co widać pewnie po objętości moich recenzji. Tymczasem później bywa różnie. Atwood zdarza się ślizgać po poruszanych problemach (zadania nie ułatwia jej wspólna tematyka wszystkich powieści) i rzadko kiedy mówi w nich coś naprawdę nowego czy daje nam nowy punkt widzenia. W przypadku Grace i Grace zabrakło mi „dociśnięcia” opisywanej historii; wyciągnięcia z niej całego ciężaru emocjonalnego, ale też obecnej w niej symboliki. Autorka porusza problemy ważne, więc chyba trochę jej to uchodzi na sucho, ale dla mnie tutaj wszystko jest zbyt light. W zeszłym roku mówiłam, że nie pogniewałabym się, gdyby dostała Nobla. Z dzisiejszej perspektywy mam spore wątpliwości.
***
Broń Boże, nie chcę, byście się do Atwood zrazili. Po lekturze kolejnych jej trzech książki (czyli gdzieś w przyszłym roku) planuję zrobić wpis z przewodnikiem, w jaki sposób się do jej twórczości zabrać. (Prosiła o niego już rok temu Karolina z Czepiam się książek, ale wtedy nie czułam się odpowiednio przygotowana). To naprawdę warta uwagi pisarka, a za dodatkową rekomendację niech starczy Wam fakt, że rzadko postanawiam zaznajomić się z całą twórczością autora i konsekwentnie się tego trzymam. Potrzebowałam jednak wyrazić swoją niepewność i zastrzeżenia w świetle otaczających mnie bezgranicznych zachwytów. (Do których się do niedawna przyłączałam). Czy polecam? Mimo wszystko tak. Na Lubimy Czytać dałam tej książce siedem gwiazdek. Jednak znam możliwości autorki i mam prawo oczekiwać więcej od tak świetnej pisarki.
Marta
*Okej, sprawdziłam i porównywalnie gruba jest Zbójecka narzeczona, ale nie psujmy już tego efektu ;)
Autor: Margaret Atwood
Tytuł: "Grace i Grace"
Oryg. tytuł: "Alias Grace"
Wydanie: Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Tłumaczenie: Aldona Możdżyńska
Stron: 572
Rok I wydania: 1996 (PL - 1999)