sobota, 26 stycznia 2019

O tym, jak nie pisać powieści, odc. 1067 | "Błoto" Hillary Jordan



Sięgając po Błoto, oczekiwałam dobrze czytającej się, acz niegłupiej książki. Domyślałam się, że poziom artystyczny zatrzyma się na poziomie czytadła, co, sądząc chociażby po mojej zeszłorocznej lekturze Małych ognisk Celeste Ng, do których jeszcze za chwilę nawiążę, nie musiało oznaczać pozycji mało wartościowej. Zachęcały wyjątkowo wysokie oceny zarówno na Lubimy czytać (w chwili publikacji tej recenzji: 8,12/10), jak i Goodreads (4,02/5). Tym bardziej rozczarowałam się, gdy doczytałam do końca, bo zrozumiałam, że to najsłabsza z czytanych przeze mnie zeszłorocznych premier. Zapraszam.

Punktem wyjścia dla rozgrywającej się w 1946 roku akcji jest zakup przez rodzinę McAllanów farmy w delcie Missisipi. Henry wychowywał się na wsi i od zawsze marzył, by kiedyś na nią wrócić, ale jego pochodzącą z miasta żonę, Laurę, życie w domu bez prądu oraz bieżącej wody wystawi na ciężką próbę. Zwłaszcza że wraz z nimi i ich dwoma córkami na farmie zamieszkuje bezduszny ojciec Henry’ego, a jakiś czas potem z wojny przyjeżdża jego młodszy brat, Jamie. Wraca również najstarszy syn Jacksonów, czarnoskórych najemców McAllanów. Trudne doświadczenia obu mężczyzn zbliżają ich do siebie, co nie jest jednak w smak lokalnej społeczności.


To nie jest powieść o przyjaźni białego z czarnym

Pierwszy problem Błota leży już u zarania tej historii. Jak mówi Hillary Jordan w wywiadzie umieszczonym na końcu książki, pierwotnie miała być to opowieść o jej babce, która tak jak główna bohaterka (tak, to Laura jest bez wątpienia główną bohaterką, o czym jeszcze za chwilę), przeprowadziła się z miasta na wieś, by żyć tam bez większości zdobyczy cywilizacji. I… to po prostu czuć. Laura ma najbogatsze życie wewnętrzne spośród wszystkich postaci, mamy też szanse spojrzeć na jej egzystencję z wielu perspektyw i dostrzec najwięcej niuansów. To ona też ma szansę skomentować większość wydarzeń w powieści. Jednocześnie nie jest skonstruowana wybitnie dobrze: stoi w długim szeregu kobiecych bohaterek kierujących się uczuciami ergo postępujących irracjonalnie, co wzbogaca wrażenia z lektury o silne marszczenie brwi co jakiś czas.

Wpis ilustrować będą kadry z chyba niezwykle estetycznej ekranizacji powieści, wyreżyserowanej przez Dee Rees i wyprodukowanej przez Netflixa.



Choć to Laura gra pierwsze skrzypce, narratorów jest w sumie sześcioro: troje McAllanów oraz troje Jacksonów. Rozczarował mnie ten podział narracji z dwóch powodów. Po pierwsze jego potencjał nie zostaje wykorzystany, mamy tu do czynienia z zabiegiem a’la Rick Riordan, gdzie na początku każdego rozdziału musi zostać napisane, kto będzie narratorem. Po drugie (to chyba główny problem) podział jest dość sztuczny – bohaterowie wypowiadają się w bardzo zbliżony sposób, zarówno pod względem sposobu prezentacji swoich myśli, stylu, jak i języka. Jedyne zróżnicowanie dotyczy faktu, że Jacksonowie posługują się dialektem afroamerykańskim (cytat z autorki, s. 357), który niestety, przynajmniej w tłumaczeniu, wypada dość nienaturalnie.


Nie chodzi o to, aby powtarzać, że rasizm jest zły

Skoro już przy Jacksonach jesteśmy, to chyba pora napisać, że Błoto sprawia mi spory kłopot w kwestii dyskursu rasowego. Otóż  we wspomnianym już wywiadzie (do którego będę się jeszcze kilka razy odnosić, bo jest dla mnie źródłem wielu niepokojących treści i daje wgląd w intencje autorki lepiej, niżbym dla dobra moich do tego momentu średnich wrażeń z lektur chciała) Jordan przyznaje się, że bała się wprowadzić perspektywę osób czarnoskórych do tej powieści, ale też że wprowadzenie jej mocniej niż sądziła, zmieniło kształt książki. Mówi wręcz, że odradzano jej, ostatecznie jednak zdecydowałam, że czarni bohaterowie powinni móc wypowiedzieć się o brzydocie tamtego okresu i miejsca osobiście, swoimi słowami (s. 357). Może jestem przewrażliwiona, ale wzruszyła mnie „odwaga” przemyśleń autorki. Wow, ofiary pewnego systemu powinny mieć głos w opisie owego systemu, no błyskotliwe! A właściwie to biała autorka sama sobie przyznała prawo wypowiadania się w ich imieniu… Tiaaa. Gdyby w tym punkcie problemy się skończyły, a Jordan napisała coś ciekawego o kwestiach rasowych, to prawdopodobnie dałabym sobie spokój i uznała wszystko za mało szczęśliwe stwierdzenie. Ale tak się nie stało.


Błoto bowiem, choć reklamowane jako powieść o rasizmie, traktuje afroamerykańskich bohaterów wyjątkowo po macoszemu. Widać to najbardziej po ilości wątków dotyczących McAllanów oraz Jacksonów. Już na wstępie otrzymujemy potężne backstory dotyczące tego, jak Laura poznała Henry’ego. Później czekają nas opisy trudów życia na farmie, częściowego rozczarowania małżeństwem, jej relacji z Jamiem i nie tylko. McAllanowie mają przeszłość i bogate związki z otoczeniem. Tymczasem, w największym skrócie, poza wojennym epizodem Ronsella, Jacksonowie mają wyłącznie segregację rasową. Opowiadają przede wszystkim o problemach z synem, z McAllanami oraz dyskryminacji właśnie. W dwóch miejscach wspomniane jest, że Hap posługuje jako pastor, ale zostało to wprowadzone chyba wyłącznie po to, aby mógł w końcowej scenie odprawić modły nad zmarłym. Spójrzmy na inną obyczajówkę poruszającą temat rasizmu, czyli Służące Kathryn Stockett. Tam również biała pisarka pisała o problemach członkiń zarówno białej, jak i czarnej społeczności. Były one odmienne, ale poświęcano im podobną ilość uwagi.


„Poruszać problemy” też trzeba umieć

Śmiem twierdzić, że „poruszanie problemów” Jordan po prostu średnio wychodzi. Efekty bywają przerysowane i nierealistyczne. Objawia się to na różne sposoby. Zwróciłam m.in. uwagę na dziwną zależność, że ciemiężone przez patriarchat są bohaterki białe, podczas gdy te czarne mają dość szczęśliwe życie uczuciowe, jakby tylko po to, by w ich przypadku móc skupić się na rasizmie. Dużo ciężej było mi przełknąć skłonność Jordan do podkręcania pewnych faktów, co najbardziej uwidoczniło się w sięgającym wyżyn absurdu opisie wyzwolenia Dachau. (W największym skrócie: to nie wyglądało jak u Tarrantino, a śmierć z przejedzenie po długotrwałej głodówce nie rozgrywa się w ciągu paru minut!). Autorka moim zdaniem nie do końca poradziła sobie z kwestią dobrych osób, będących równocześnie rasistami – ich wypowiedzi nie wypadają do końca wiarygodnie – aczkolwiek równocześnie jest to ten poziom, gdzie byłabym skłonna poklepać ją po pleckach za samo zauważenie tego zjawiska. Temat przerysowania niech zwieńczy postać teścia Laury, a ojca Henry’ego, który został nam sprezentowany jako klasyczny schwarzcharakter (tak to się pisze?), stanowiący ucieleśnienie nie tylko szpetoty okresu segregacji rasowej, ale i najgorszych instynktów drzemiących w nas samych (s. 357, tak, to również cytat z wywiadu). Dla mnie natomiast ucieleśnienie tego, jak nie powinno się mówić o negatywnych tendencjach obecnych w społeczeństwie w przeszłości lub obecnie, typu rasizm czy antysemityzm. W ten sposób nie tyle daje kanalizuje się ujście emocji towarzyszących lekturze, co pozwala czytelnikom oczyścić sumienie, również to grupowe. Wiąże się to ze skłonnością Jordan do moralizatorstwa. Sama fabuła bardzo ułatwia jej zadanie, gdyż nie ma w niej miejsca na odcienie szarości. Szczyt samozadowolenia osiąga chyba w quasifelietonowym epilogu, który miał chyba sugerować otwarte zakończenie, ale w ostatecznie razi dokonaną woltą stylistyczną i stojącą za tym zabiegiem literacką naiwnością.


Nie zamierzam przeczyć, że po Błoto sięgnęłam przede wszystkim ze względu na wątek czarnoskórego żołnierza powracającego z wojny do rasistowskiego systemu. Żołnierza, który zaznał innego życia, zaznał równości, uwierzył, że oto przyczynił się do rzeczy wielkich, ale który również przeżywa traumę wojennych doświadczeń i nie potrafi przystosować się do normalnego życia. Te dwie ostatnie rzeczy bardziej wybrzmiewają w przypadku Jamiego, ale nie ma tu tak dramatycznego kontrastu jak w kwestii patriarchatu. Jednak autorka nie mówi w tym temacie nic poza oczywistościami, a jako że tworzone przez nią portrety psychologiczne nie są zbyt głębokie, wewnętrzny dramat Ronsella nie może zostać zaprezentowany z odpowiednią siłą. Winię za to ponownie przede wszystkim słabość warsztatu.


A relacji nie wystarczy relacjonować

To ona zabiła również samo sedno tej powieści, czyli mocne i różnorodne relacje. Jordan po prostu nie potrafiła ich napisać. Nie potrafi też opisywać zmian w nich zachodzących. Zazwyczaj prowadzi to do tego, że narratorzy relacjonują (sic!) wszystko w trzeciej osobie, zubożając w ten sposób maksymalnie ich treść. Dochodzi tu do absurdu: tak mocno eksponowana w opisie przyjaźń Jamiego i Ronsella rozgrywa się gdzieś w kuluarach, a czytelnicy otrzymują kilka pojedynczych scen-stopni. Nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla uznania tego za zabieg celowy, za to po lekturze żywię silne przekonanie, że autorka nie udźwignęłaby opisania całego procesu, co zresztą widać też chociażby w wątku narastającego konfliktu między Henrym a Jamiem. Pisałam na początku, że mnogość pespektyw nie została odpowiednio wykorzystana i odnosi się to również do kwestii (nie)wzbogacenia przy jej pomocy portretów psychologicznych bohaterów. Przywołam tutaj zgodnie z zapowiedzią jedno z moich najbardziej pozytywnych zaskoczeń zeszłego roku, czyli powieść obyczajową Małe ogniska. Tam również narratorzy relacjonowali zbyt wiele, ich odmiennie punkty widzenia budowały jednak bardzo skomplikowany i niejednoznaczny obraz sytuacji. Próżno szukać tego w Błocie. Bohaterowie nie operują w szarościach, jeśli już, to raczej wykonują drobne skoki między czernią a bielą. Nie są klasycznie „płascy”, ale daleko im też do iluzji bycia prawdziwymi osobami.


W ten sposób, choć pierwsze sto stron przeczytałam ze sporym zainteresowaniem, wraz z komplikowaniem się sytuacji w powieści malała moja sympatii do niej. Rzadko kiedy udaje się w tak popisowym stylu zepsuć tyle rzeczy w jednej, tak dobrze na poziomie blurba zapowiadającej się książce. I to takiej będącej ponoć bestsellerem. O tyle dobrze, że czytała się naprawdę ekspresowo, więc mogłam ją dokończyć przez uczucia marnowania czasu. A choć piszę tę recenzję miesiąc po lekturze (dobrze, że robiłam spore notatki), to frustracja nie maleje. Chyba jedynym sposobem na odtrucie byłoby obejrzenie podobno bardzo dobrej ekranizacji, ale nie wiem, czy mam psychę na powrót do tej już raz tak bardzo zmarnowanej historii.


Marta


PS. Odczuwam silną potrzebę zakończenia tej recenzji jakimś miłym akcentem. Była jedna scena (jedna z głównych, dlatego o niej wspominam i dlatego też nie piszę o szczegółach), która mnie zachwyciła. Nie przedramatyzowana, a dramatyczna, pełna napięcia, budząca emocje i zwyczajnie dobrze napisana. Chciałabym, aby ta powieść zawierała więcej takich momentów.

PS2. Po wprowadzeniu poprawek post dobił do długości trzech stron wordowskich.


Autor: Hillary Jordan
Tytuł: "Błoto"
Oryg. tytuł: "Mudbound"
Wydanie: Otwarte, Kraków 2018
Tłumaczenie: Adriana Sokołowska-Ostapko
Stron: 359
Rok I wydania: 2008 (PL - 2018)