Lubię Davida Mitchella. Jest coś w jego prozie, co mnie absolutnie do siebie przekonuje (chociaż wciąż nie zdiagnozowałam owego "czegoś"). "Widmopis" to jego debiutancka powieść. Zaczęłam ją czytać w marcu zeszłego roku, ale zepsuł mi się czytnik i jakoś do lektury nie wróciłam. Przekonała mnie do tego dopiero jego najnowsza (i najlepsza z dotąd przeze mnie przeczytanych) książka, czyli "Czasomierze" (recenzja tutaj, ale ostrzegam: długa). Więc kupiłam. I zaczęłam od początku. I nie żałuję.
Sprawca zamachu w tokijskim metrze czeka na sygnał od swojego guru. Młody Japończyk spotyka dziewczynę swojego życia. Mieszkający w Hongkongu biznesmen przeżywa kryzys osobisty. Stara Chinka prowadząca herbaciarnię na szlaku pielgrzymkowym wspomina swoje życie. Transmigrująca dusza poszukuje przypisanego jej ciała. Pracownica muzeum organizuje kradzież dzieła sztuki. Ghostwriter-perkusista zmaga się z codziennością. Genialna kobieta-naukowiec ucieka przed rządowymi służbami na rodzinną wyspę. Bóstwo wyczerpane ciągłym powstrzymywaniem cywilizacji przed samozagładą szuka rady u radiowego didżeja...
na podstawie opisu z okładki
Nigdy nie głosuj na kogoś, kto jest na tyle nieuczciwy, że afiszuje się swoją nieuczciwością.
UWAGA: jest to najsłabsza z czytanych przeze mnie pozycji Mitchella. Ale to wcale nie znaczy, że zła. Wpisuje się w niemal zawsze obecny w twórczości pisarza motyw przenikania się historii różnych ludzi. Tak jak w "Atlasie chmur" są to osoby z różnych epok, a w "Czasomierzach" wszystko spaja postać Holly Sykes, tak tutaj podróżujemy po całym świecie, ale za to nie poruszamy się w czasie. Zaczynamy od Japonii, by później przez Chiny, Mongolię, Rosję, Wielką Brytanię i Irlandię dotrzeć do USA. Robi wrażenie? Owszem. Tak jak w innych pozycjach autora możemy obserwować, jak poszczególne historie stykają się i... jarać się tym. Serio, daje to satysfakcję porównywalną ze znajdowaniem easter eggów w ulubionej grze. I mimo że to debiut autora, ma on już ów efekt świetnie wypracowany.
Nawet tchórze nie szanują tchórzy.
Co do poszczególnych historii, to tu pojawia się mój drugi największy zarzut (o pierwszym za chwilę, przygotujcie się). "Widmopis" został bowiem dotknięty problemem niemal każdego zbioru opowiadań (chociaż nim nie jest), czyli nierównym poziomem poszczególnych opowieści. Mamy zarówno fragmenty genialne, jak i przeciętne (bo typowo słabych nie). Przykład pierwszego: "Święta Góra". Głównie za sprawą problematyki poruszanej "przy okazji". Swoją drogą to jedna z największych zalet Mitchella - nigdy nie skupia się wyłącznie na głównym wątku, a często nawet zamienia go miejscami z pobocznym. W "Czasomierzach" zachwycił mnie obraz wojny w Iraku (przy okazji pewnego wesela...), a tutaj współczesna historia Chin widziana oczami samotnej kobiety prowadzącej herbaciarnię przy szlaku pielgrzymkowym. Z drugiej strony mamy na przykład wcześniejszy "Hongkong" - wcale niezły, ale przy następnej opowieści to niemal dno i pięć metrów mułu. Niektóre opowieści zapierają dech w piersiach, a w trakcie czytania innych ma się ochotę natychmiast przejść do następnej. Mitchell serwuje nam również różnorodność pod względem gatunkowym. Znajdziemy tu powieść obyczajową, historyczną, fantasy balansujące na granicy realizmu magicznego, sensację, science fiction, a nawet coś na kształt new adult (świetnego new adult, czyli "Tokio"). No i właściwie wszędzie pojawia się powieść psychologiczna. To chyba własnie cały Mitchell.
Jak wiedzą szachiści, pisarze czy mistycy, poszukiwanie zrozumienia prowadzi człowieka głęboko w las.
A więc przechodzimy do pierwszego największego zarzutu. W przypadku "Czasomierzy" narzekałam na mierne tłumaczenie. W "Widmopisie" jest ono całkiem niezłe. W przeciwieństwie do korekty i redakcji. Literówki się wylewają z kartek. Ale dzięki temu poznałam najlepszą w mojej karierze, czyli "nie dajcie się zwieść powozom" (s. 237). I dowiedziałam się, że formy "czyściejszy" (to brzmi tak źle!) i "mastyfy" (to też nie najlepiej) są poprawne. Człowiek uczy się całe życie. Co do redakcji, to zarzuty mam dwojakiego rodzaju: pierwszy, klasyczny, a drugi wynikający z mojego poglądu, że drobne buble autora powinny być naprawione (tak jak w "Wołaniu kukułki" - klik - litościwie zamieniono Lechsinkę na Lucynkę). Z grupy numer jeden: "zbór Zbawiciela" (zbór, sobór, jeden pies, i to, i to niekatolickie, s. 214), wielka i mała siła (s. 333, na fizyce się o tym nie mówi, ale wystarczy wygooglać - oddziaływanie silne i słabe -_-). Z grupy numer dwa: "prawdziwy warszawski barszcz" (s. 217, Warszawiacy, rzucicie przepis?), "muzeum sztuki stanisławowskiej w Warszawie" (s. 207, Google nie stwierdziło, a szkoda, bo bym się wybrała). Plus jeszcze do autora: uwielbiam jego styl, ale poetyzowanie o nauce balansowało na granicy bełkotu i totalnej bzdury merytorycznej (tu niestety przykładu nie wynotowałam).
Wspomnienia są potomkami teraźniejszości w kostiumach jej przodków.
Ale pisze on wspaniale i nic tego nie zmieni. Bogaty, ale i dynamiczny styl. W "Widmopisie" pojawia się dziwny zabieg, a mianowicie, że często nie ma przeskoków w narracji zaakcentowanych "podwójnym enterem". To znaczy przeskoki są, ale sam musisz się zorientować kiedy i z początku jest to bardzo trudne oraz irytujące. Po pewnym czasie można się przyzwyczaić i nawet polubić, bo daje wspaniały efekt snucia opowieści. Mitchell jak zwykle nie zawiódł mnie również pod kątem postaci. Jest ich mnóstwo (każdy fragment wprowadza grupę mogącą zapełnić całą powieść) i są niesamowicie różnorodni. Jednak niezmiennie fascynujący i świetnie skonstruowani. Nawet jeśli oznacza to chęć walnięcia ich głową o ścianę.
Kawa jest dobra dla ciała, ale herbata to napój duszy.
Aha i ostatnia uwaga. W opisie okładkowym wspomniane jest, że "Geniusz nauki włamuje się do światowego systemu satelitarnego". Eee... To ta sama osoba, co bóstwo w zdaniu następnym. I nie jest ani bóstwem, ani geniuszem nauki (więcej nie napiszę, żeby nie spoilować). Od dawna uważam, że MAG ma jedne z gorszych i bardziej wprowadzających w błąd blurbów w naszym polskim światku wydawniczym, ale serio?
Do mojej listy ludzi, którym nie należy ufać, dołączam pisarzy. Wszystko zmyślają.
Podsumowując. "Widmopis" to książka dobra, a nawet bardzo dobra, i świetny debiut świetnego pisarza. Nie tak dobra, jak kolejne, ale nie mniej warta uwagi. Pokazuje, jak żywoty kompletnie różnych jednostek splatają się w większą całość. Tworzy też fascynujący obraz współczesnego świata. Fanów "Atlasu chmur" od razu informuję, że tam autor zrobił to lepiej (zresztą inni już o tym chyba pisali). Tym, którzy spotkanie z Mitchellem mają dopiero przed sobą, radzę, aby zaczęli właśnie od "Widmopisu". A sama... czekam do drugiego kwartału przyszłego roku, bo kochane wydawnictwo przesunęło premierę "Slade House". Takich rzeczy się nie wybacza.
Marre
PS. Szukając ładnej grafiki (nie znalazłam) natrafiłam na to... W tym artykule znajdziecie tabelkę postaci wspólnych dla różnych książek Mitchella. Wybuchnięcie mózgu gwarantowane.
Okinawa (6.5/10)
Tokio (7/10)
Hongkong (4/10)
Święta Góra (10/10)
Mongolia (6/10)
Petersburg (5/10)
Londyn (7/10)
Wyspa Clear (8/10)
Nocny Pociąg (6/10)
ŚREDNIA: 6.6
- przenikanie się poszczególnych historii
- styl
- specyficzny humor
- obraz świata
- okładka
- uwielbiam go, nie potrzebuję argumentów
- nierówny poziom powieści
- korekta
- korekta
- redakcja
- korekta
- redakcja
Tytuł: "Widmopis"
Oryg. tytuł: "Ghostwritten"
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Maria Gębicka-Frąc
Stron: 420
I wydanie: 1999 (PL - 2003)
Gatunek: obyczajowe
Ocena: 6.5/10 (dobra/bardzo dobra)