To nie będzie stricte recenzja. To będzie artykuł, w którym wyjaśnię, dlaczego nie wyszłam poza 90 stronę Dzienników lodu i zaproszę Was do dyskusji. Co nie przeszkodzi mi poznęcać się trochę nad tą książką. Zapraszam.
Najpierw parę słów o treści i kontekście. W latach 2005-2006 Jean McNeil była stypendystką British Antarctic Survey oraz Arts Council England International Fellowship to Antarctica i w ramach ich programu dla pisarzy uczestniczyła w czteromiesięcznej wyprawie na Antarktydę, co razem z późniejszymi pobytami w Arktyce zaowocowało trzema książkami: tomikiem wierszy i zapisków, powieścią oraz przetłumaczonymi na język polski Dziennikami lodu. Zgodnie z podtytułem jest to kompletny zapis przebiegu wyprawy, od pierwszego spotkania dla uczestników poczynając. Książka składa się z trzech typów narracji: na bieżąco spisywanych w dzienniku notatek, klasycznych wspomnień z wyprawy oraz wspomnień z dzieciństwa autorki spędzonego na wybrzeżu Kanady.
Zacznę od wad pomniejszych. Po pierwsze: uświadomiłam sobie, jak bardzo nie lubię, gdy autor w ramach książki wyjaśnia nam jej strukturę i mówi nam, jaka jest świetna. Nie dość, że to zwyczajnie wielka megalomania, to jeszcze zazwyczaj skutkuje to w sposób odwrotny do zamierzonego i budzi naturalny opór w czytelniku (vide: Labirynt duchów Zafóna). Jean McNeil popełnia ten sam błąd. Kilkukrotnie odnosi się do swojej pracy i w nader górnolotny sposób próbuje scharakteryzować swój cel twórczy. I tak oto pisze, że chce zacząć od środka, od wnętrza emocji. Nie wyjaśniać, utkać spójny materiał z uczuć i doświadczeń, które w rzeczywistości nie chcą się układać (s. 57). Mogłoby się wydawać, że oto tworzy wielką postmodernistyczną perłę, ale... nie. Po prostu rozpoczyna książkę od sceny z końca ekspedycji, a następnie cofa się do samych jej początków. Nie mamy też do czynienia z żadnym strumieniem świadomości - to po prostu trzy równoległe narracje, tak niełączące się, że nawet wydawca zdecydował się wydzielić je graficznie. I żeby nie było: to nie jest jakoś tragicznie zła książka. Owe kilkadziesiąt stron przeczytałam bardzo gładko, ale sama autorka reprezentuje styl, który nazywam "amerykańskim stylem z kursów kreatywnego pisania". To styl rzemieślniczy, a nie artystyczny i wszystkie deklaracje McNeil zwyczajnie śmieszą.
Nie dość, że popada ona w pompatyczność, to ma jeszcze tendencję do coelhizmów i kiczowatej metafizyki. I tak oto we wstępie czytamy, że zima w sercu i zima w umyśle potrafią zmrozić bardziej niż najniższa nawet temperatura, jakiej można doświadczyć (s. 20), a autorka na Antarktydzie czuła, że wpływa na nią jakaś zewnętrzna obecność (s. 15). Do tego - całkiem subiektywnie, przyznaję - w czytanym fragmencie nie znalazłam ani jednej obserwacji, która by mnie zaciekawiła. (Tu z kolei przypomina mi się Sekretne życie drzew).
Sama McNeil również nie budzi mojej sympatii. Bawi mnie śmieszne podkreślanie różnic między nią a młodszymi od niej o dziesięć lat ludźmi. (Serio, po lekturze Dzienników lodu można dojść do wniosku, że zmiana cyfry dziesiątek w swoim wieku to jak ewolucja u Pokemonów). Irytują one tym bardziej, że pojawiają się w najmniej odpowiednich momentach. Tak jak wspomniane wtręty o pisaniu i procesie twórczym. To akurat mógł być ciekawy temat, bo o ile program nie obligował prawnie do napisania książki, to na pewno wywoływał coś na kształt wewnętrznego przymusu. Gdyby ugryźć to od tej właśnie strony, wyszłoby naprawdę ciekawie. Ale McNeil po prostu wrzuca co jakiś czas wzmiankę na temat pisania i na tym poprzestaje.
Drażnił mnie też bardzo sposób przytacza przez nią ważnych rozmów z innymi ludźmi. Nie odtwarza ona pełnych, naturalnie brzmiących dialogów, nie pokazuje nam bezpośrednio sposobu bycia i wyrażania się swoich rozmówców. Ale też nie przytacza zawartych w nich informacji całkiem bezosobowo. Zazwyczaj wygląda to tak, że ona zadaje jakieś głupie/niestosowne/wzięte znikąd pytanie i otrzymuje jakąś zaskakującą odpowiedź (na przykład: Różnią się? Arktyka i Antarktyda? - s. 42).
Z pewnym pytaniem i wyciągniętym z niego wnioskiem wiąże się mój główny zarzut w stosunku do Dzienników lodu oraz przyczyna przerwania ich lektury. Pozwólcie, że przytoczę pewien fragment:
(...) wstrząsnęła mną świadomość, że choć artyści i pisarze cieszyli się szacunkiem, nie byli priorytetem całego programu. Dotarło to do mnie pierwszego dnia podczas lunchu, kiedy usiadłam obok przedstawicielki Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Wspólnoty.
- Czy strategiczne interesy Wielkiej Brytanii na Antarktydzie są zbieżne z polityką utrzymania suwerenności Falklandów? - spytałam. Spojrzała na mnie, jakby ziemniak na jej widelcu wyhodował sobie usta i przemówił. Nie zniżyła się do udzielenia odpowiedzi i przez resztę lunchu rozmawiała z siedzącym po drugiej stronie zastępcą dyrektora BAS-u. (s. 50)Przeanalizujmy tę scenę od początku do końca, ale z punktu widzenia owej przedstawicielki. Jecie sobie lunch, obok Was siedzą różni ludzie. Wpychacie sobie sałatę do ust i nagle siedząca obok kobieta, którą pół godziny wcześniej Wam przedstawiono, pyta: Czy strategiczne interesy Wielkiej Brytanii na Antarktydzie są zbieżne z polityką utrzymania suwerenności Falklandów? Albo uznajmy na korzyść pytającej, że wcześniej jakaś rozmowa już się toczyła, ot, taki niezobowiązujący small talk przy lunchu. I nagle zmiana tematu o 180 stopni i pada wspomniane pytanie.
Pytanie złe z miliona powodów. Złe, bo polityczne, a zadane w ramach small talku, który tematy polityczne wyklucza jako potencjalnie kontrowersyjne. Złe, bo związane bezpośrednio z pracą rozmówczyni, a więc także średnio nadające się na temat swobodnej rozmowy przy jedzeniu. Złe, bo brzmiące bardzo formalnie, jak fragment wywiadu. I złe nawet jak na fragment wywiadu, bo wydające się, przynajmniej dla mnie, mocno prowokacyjne... No nie wiem, ja to spojrzenie jak na ziemniak uważam za w pełni uzasadnione.
Ale porzućmy to. Każdemu z nas zdarzyło się kiedyś palnąć coś głupiego. Może nie każdy zawarł taką głupotę w swojej książce, ale to drobiazg. Jednak McNeil uczyniła ją podstawą do wyciągania dość kluczowych wniosków na temat charakteru całego programu. Zdaje się, jakby artyści występowali w nim raczej w roli maskotek czy ciekawostek. I trochę jak podludzi, którym nie warto poświęcić odrobiny uwagi.
Ktoś zaraz powie: ten fragment to nawet nie jest pół strony, a ty poświęciłaś mu już cztery akapity. Niby prawda. Być może to jednorazowa autorska wpadka. Ale każe mi zadać pytanie:
Czy mogę ufać pozostałym obserwacjom autorki?
To nie jest koloryzowanie, nierzetelność ani dobieranie faktów do tezy. To... głupota, a na pewno nieumiejętność wyciągania sensownych i prawdopodobnych wniosków z dostępnych informacji. Rzecz absolutnie kluczowa w literaturze faktu. Po takim popisie nie jestem w stanie zawierzyć autorce, zwłaszcza że żaden inny element książki nie zachęca do kontynuacji lektury.
I dlatego pytam Was: co sądzicie o takim przypadku? Jak Wy byście potraktowali autorkę i jej dzieło? A może zdarzyło Wam się coś takiego przy okazji innej książki?
Marta
PS. Denerwuje mnie, że okładkę książki o Antarktydzie ozdabia zdjęcie bardzo charakterystycznego lodu na Bajkale. Stosownie opisane w portfolio autora.
Autor: Jean McNeil
Tytuł: "Dzienniki lodu. Wspomnienia z Antarktydy"
Oryg. tytuł: "Ice Diaries: An Antarctic Memoir"
Seria wydawnicza: Seria reporterska
Wydanie: Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2017
Tłumaczenie: Paulina Surniak
Zdjęcia: Łukasz Kuczkowski
Stron: 452
Rok I wydania: 2016 (PL - 2017)