niedziela, 13 marca 2016

John Brunner - WSZYSCY NA ZANZIBARZE | Przyszłość dzieje się teraz


Na Ziemi na początku XXI wieku tłoczy się ponad siedem miliardów ludzi. Jest to epoka inteligentnych komputerów, psychodelicznych narkotyków w wolnej sprzedaży, polityki uprawianej za pomocą zabójstw i naukowców obłaskawiających wulkany poprzez palenie kadzideł… Histeria niebezpiecznie przeludnionego świata przedstawiona w olśniewająco nowatorskim stylu.
źródło opisu: okładka

Pierwsze, co zwraca uwagę, to nietypowa struktura Wszystkich na Zanzibarze. Rozdziały zatytułowane Ciągłość skupiają się na dwóch głównych bohaterach - szpiegu Donaldzie i czarnoskórym wiceprezesie gigantycznej korporacji Normanie. To oni stanowią koła napędowe powieści i są bohaterami dwóch głównych wątków. Na zbliżeniu prezentuje losy pewnych postaci uzupełniających fabułę lub ukazujących szczegóły świata przedstawionego. W Kontekście, jak sama nazwa wskazuje, znajdziemy fragmenty różnych fikcyjnych książek i artykułów. Natomiast świat tu-i-teraz to szum informacyjny, zlepek newsów i urywków rozmów.

EKSPLOZJA POPULACJI - Bezprecedensowe wydarzenie w dziejach ludzkości, do którego doszło wczoraj, chociaż wszyscy zarzekają się, że nastąpi najwcześniej jutro.

Cała otoczka i świat przedstawiony w książce zachwyciły mnie. Nie chodzi nawet o bogactwo detali i poruszenie chyba wszystkich możliwych aspektów naszej cywilizacji. Chodzi o adekwatność przewidywań. Brunner już po tej jednej książce zostaje moim królem futurologii. Nie to, żeby zobrazował współczesność toczka w toczkę - ale zobrazował elementy pozornie mniej rzucające się w oczy, stanowiące kwintesencję naszego społeczeństwa. Nie chodzi nawet o ogłupiałe społeczeństwo spędzające większość czasu przed telewizorem (ili komputerem), skąd dowiadują się, co mają myśleć. O dramatyczny wzrost uzależnień od czego tylko się da. Ale o coraz większą liczbę wariatów latających z czymkolwiek ostrym po ulicach. O postrzeganie rodzicielstwa jako smutnego obowiązku (swoją drogą, ciekawe czemu autor nie wpadł na pomysł handlu prawami reprodukcyjnymi...). O skrajną nietolerancję ukrytą pod płaszczykiem równouprawnienia i parytetów rasowych. O edukację mającą na celu wyłącznie przygotowanie uczniów do zdania egzaminów (rzecz wspomnianą tylko w jednym miejscu, ale która mnie osobiście poraziła).

W Delhi, Kalkucie, Tokio, Nowym Jorku, Londynie, Berlinie, Los Angeles, a także w Paryżu, Rzymie, Mediolanie, Kairze, Chicago... nie mogą cię już przyskrzynić za włóczęgostwo, więc nie rób sobie nadziei.
Nie ma dość miejsca w więzieniach.

Jednak, prawdę mówiąc, fabuła porwała mnie średnio. Chciałam, żeby było inaczej, ale się nie udało. Akcja toczy się bardzo powoli. Mimo szczerych chęci chwilami naprawdę z trudem zmuszałam się do lektury. Ja, która cenię sobie niespiesznie prowadzoną fabułę. Tu mnie to przerosło. Jednocześnie nie chcę generalizować, bo "wciągalność" jest bardzo różna - zdarzały się sytuacje, kiedy przez kilkadziesiąt stron nie mogłam się oderwać. Ale później znów wszystko szło jak krew z nosa. Fascynowało mnie wszystko oprócz dwóch głównych wątków. Czasem (lektura trwała na tyle długo, że takie określenia czasowe są jak najbardziej adekwatne) miałam wrażenie, że żywotów Normana i Donalda autor potrzebował tylko dla przedstawienia wymienionych powyżej konceptów. Żeby tak podle wykorzystać porządnie skonstruowane psychiki... Meh.

Nie chcą uczyć dzieci czytania i pisania. Twierdzą, że w epoce post-Gutenbergowskiej byłby to dla nich rodzaj upośledzenia.

Najbardziej fascynujące okazało się dla mnie zakończenie. Napiszę tyle, że historia Donalda skończyła się... średnio optymistycznie. Za to ta Normana, mająca większy wpływ na ostateczny wydźwięk, wręcz przeciwnie. Zupełnie nie rozumiem epilogu. Tak utopijnego, że niemożliwego. Dlaczego autor się na to zdecydował? Naprawdę chciałabym wiedzieć.

Jeśli chcesz wiedzieć, co w najbliższym czasie trafi pod gilotynę, wypatruj najbardziej oczywistego objawu: ekstremizmu. Jest to wskaźnik prawie niezawodny, niczym przedśmiertne rzężenie instytucji zmuszonej przez własnych członków do podkreślania tylko i wyłącznie tych aspektów swojego funkcjonowania, które wyróżniają ją z tłumu (...).

Ocena? Bardzo pozytywna. Naprawdę chciałabym dać więcej, bo Wszystkich na Zanzibarze będę wspominać świetnie. Ale w trakcie lektury przeplatały się u mnie zachwyt ze znużeniem. Polecam z pewnością miłośnikom SF bliskiego zasięgu. Reszta może być zadowolona, ale nie musi.

Marre

PS. Nagrodę dla najlepszej postaci wygrywa Bennie Noakes, którego zawsze widzimy naćpanego przed telewizorem i zachwycającego się, jaką to on ma wyobraźnię.

PS2. Przy okazji recenzji niezbyt szczęśliwej Trawy (tutaj) zapomniałam wspomnieć o samej szacie graficznej i projekcie Artefaktów. Wyglądają pięknie, ale zastrzeżenia mam dwa: 1) Lubię eksperymenty z czcionką bezszeryfową, ale ponad 650 stron w calibri mnie zniszczyło. 2) Numerowanie kolejnych tomów to niezwykle idiotyczny pomysł. Seria prawdopodobnie podzieli los Uczty wyobraźni, której pierwsze tomy są niemal nie do dostania. Jeśli ktoś sądził, że kogokolwiek ten tani zabieg zmusi do zakupu wszystkich części, to chyba był głupi.

Autor: John Brunner
Tytuł: "Wszyscy na Zanzibarze"
Oryg. tytuł: "Stand on Zanzibar"
Seria: Artefakty

Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Stron: 668

I wydanie: 1968 [PL - 2015]
Gatunek: science fiction
Ocena: 7,5/10