grafika po prawej: dailymotion.com |
Ach, jak długo dane mi było rozkoszować się tą książką. Zwykle narzekam na opasłe tomiska, bo nie mogę ich nigdzie ze sobą zabrać, ale tym razem fakt, że mogłam czytać co najwyżej po 20-30 stron przed snem, okazał się zbawieniem (dzień, kiedy jak wzięłam, to przeczytałam stron 200, przemilczmy). Delektowałam się kilka tygodni. I choć Czasomierze nie są pozbawione wad, to zalety je po prostu miażdżą.
Powieść przedstawia historię życia Holly Sykes. To ona jest główną bohaterką i spaja wszystkie wydarzenia oraz wątki. Książkę podzielono na sześć części, ale tylko pierwsza i ostatnia widziane są z punktu widzenia Holly. Akcja rozpoczyna się w 1984 roku, gdy ucieka ona z domu, a pewna staruszka w zamian za kubek herbaty prosi ją o "schronienie". Na zawsze zmienia to życie dziewczyny i prowadzi do niesamowitych zdarzeń, które przeplatają się z szarą codziennością.
Z tego, co się orientuję, to już trzecia powieść Mitchella, która składa się z różnych luźniej lub mocniej związanych ze sobą historii. Najpierw zdenerwowało mnie to odrobinę, pomyślałam: facet, piszesz genialnie, więc dlaczego się zapętlasz? Ale w trakcie lektury zrozumiałam, że to wcale nie jest wtórność. Autor bawi się takim sposobem budowy powieści i za każdym razem go przekształca. W Widmopisie (niedokończonym kiedyś przeze mnie, ale czekającym już na półce) są to historie dziejące się równolegle. W Atlasie chmur - oddalone od siebie średnio o kilkadziesiąt lat. W obu przypadkach jednak łączą się w większą całość i spotykają ze sobą często w bardzo niezwykły sposób. W Czasomierzach akcja rozgrywa się w ciągu jednego ludzkiego życia. Tym razem mamy również większy wątek fantastyczny. Nie jest to zwykłe wybieganie w przyszłość (choć futurologia też się znajdzie) czy metafizyka (cokolwiek nie pisałby wydawca na okładce). I to od niego zacznę.
Zacznę od niego, bo jest najsłabszy. W zasadzie nie jest zły, ale do nowatorskiego poziomu całej otoczki (o której za chwili; chcę, abyście zapamiętali przede wszystkim zalety) bardzo mu daleko. Bo to wszystko już było. Przez ponad czterysta stron wątek rozwija się, by wszystko rozegrało się w części piątej (natomiast szósta służy ładnemu domknięciu całości). Podczas tego długaśnego i genialnego jednocześnie wstępu czytelnik oczekuje nie wiadomo czego. A otrzymuje... no właśnie. (W tym miejscu mam ochotę wyjaśnić frustrację toną spoilerów, ale dla dobra wszystkich powstrzymam się). Całościowy zamysł nie jest zły. Książkę wciąż czyta się świetnie, nawet trochę lepiej, bo akcja nieco przyspiesza. Jednak zamiast specjalności szefa kuchni pięciogwiazdkowej restauracji dostajemy smacznie, ale odgrzewane kotlety.
Za to cała otoczka zapiera wręcz dech w piersiach. Rozłożenie akcji na mniej więcej co dziesięć lat, pozwala ukazać najważniejsze problemy naszego świata. Wydawca na okładce nazwał to kroniką naszych konsumpcjonistycznych czasów. (Strasznie nadęte, swoją drogą). I choć można odnieść takie wrażenie (wnioski z części ostatniej są dość mocno proekologiczne), to wzmiankę o konsumpcjonizmie należałoby chyba wyrzucić. To książka o naszych czasach w ogóle. Choć określenie "nasze" również nie jest do końca dokładne. Autor odwołuje się do różnych okresów oraz problemów ponadczasowych. Widzimy, jak świetnym jest obserwatorem i jak świetnie potrafi oddać swoje obserwacje, często będące tylko niuansami. W Czasomierzach nieraz znajdywałam niezwykle mądre myśli lub sytuacje pośrednio skłaniające do refleksji, ale rzadko napisane w taki sposób, aby można je było wyciąć w formie cytatu. To chyba też nie jest przypadek, Coelho wbrew pozorom wielu rzeczy nas nauczył. Mitchell pisze obrazami i równocześnie czaruje stylem. Rzadko spotykane połączenie.
Choć pod tym względem najbardziej podobały mi się części trzecia oraz czwarta, Wesele (wojna w Iraku oczami korespondenta wojennego i spojrzenie na konflikty zbrojne jako ideę) oraz Samotna planeta Crispina Hersheya (nieco depresyjne zapiski pisarza w kryzysie twórczym - wiele osób pisze o pisaniu, ale te sto stron naprawdę warto poznać), to jeśli chodzi o bohaterów, najbardziej wyróżniało się Niosę mirrę, gorzka jej woń. Autor wspaniale konstruuje różnorodne psychiki, ale mnie tworzenie realistycznych postaci amoralnych zawsze wprawia w niezmierny podziw. To kolejne pole, na którym Mitchell zachwyca.
Znowu wyszło długo, a ja jeszcze mogłabym pisać i pisać. W zasadzie starczyłoby tu materiału do analizy na pracę magisterską. Ale wspomnę jeszcze o tylko jednym aspekcie: tłumaczeniu. Tak, ostatnio nie mam szczęścia pod tym względem. Tutaj zadanie było wyjątkowo trudne. Autor co i rusz nawiązuje do popkultury, kultury wysokiej czy codziennych produktów u nas zwyczajnie niedostępnych. Sam sposób konstrukcji wypowiedzi również nie jest prosty. Tłumaczka udźwignęła to może w połowie. Zdania nieraz brzmią dziwnie i nienaturalnie. Przykład: Chyba spożyłem zbyt dużo winnego trunku (s. 271). Shawshank Redemption to po prostu Skazani na Shawshank. Denerwowały mnie też na siłę tworzone formy żeńskie, jak "gościni" czy "kierowczyni" (na zwróciła już uwagę Adb z LC)*. Ale najlepsze jak zwykle zostawiłam na koniec: blob keczupu. Swoją drogą bardzo wygodnie mieć określenie na to dziadostwo, ale nad tym konkretnym płaczę do dzisiaj ze śmiechu. Zasada "nie wiesz jak przetłumaczyć - zostaw w oryginale" nie zawsze się sprawdza. Błędów było z pewnością więcej, lecz ja również wszystkich odwołań nie wyłapałam.
Podsumowując, Czasomierze to niezwykle mądra książka. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak o jakiejkolwiek pisałam. Jednak ta jest po prostu mądra w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie znajdziecie tu morderczej akcji, ale przy odpowiednim nastawieniu dacie się pochłonąć w całości. Diabelnie blisko ideału. Absolutnie polecam.
Marre
*Ja ogólnie jestem anty pod tym względem. "Reżyserka" to dla mnie wciąż pomieszczenie.
Czasem magia jest po prostu normalnością, do której ludzie jeszcze nie przywykli.
Zacznę od niego, bo jest najsłabszy. W zasadzie nie jest zły, ale do nowatorskiego poziomu całej otoczki (o której za chwili; chcę, abyście zapamiętali przede wszystkim zalety) bardzo mu daleko. Bo to wszystko już było. Przez ponad czterysta stron wątek rozwija się, by wszystko rozegrało się w części piątej (natomiast szósta służy ładnemu domknięciu całości). Podczas tego długaśnego i genialnego jednocześnie wstępu czytelnik oczekuje nie wiadomo czego. A otrzymuje... no właśnie. (W tym miejscu mam ochotę wyjaśnić frustrację toną spoilerów, ale dla dobra wszystkich powstrzymam się). Całościowy zamysł nie jest zły. Książkę wciąż czyta się świetnie, nawet trochę lepiej, bo akcja nieco przyspiesza. Jednak zamiast specjalności szefa kuchni pięciogwiazdkowej restauracji dostajemy smacznie, ale odgrzewane kotlety.
Ludzkie okrucieństwo potrafi być bezwzględne. Ludzka hojność bywa bezgraniczna.
Za to cała otoczka zapiera wręcz dech w piersiach. Rozłożenie akcji na mniej więcej co dziesięć lat, pozwala ukazać najważniejsze problemy naszego świata. Wydawca na okładce nazwał to kroniką naszych konsumpcjonistycznych czasów. (Strasznie nadęte, swoją drogą). I choć można odnieść takie wrażenie (wnioski z części ostatniej są dość mocno proekologiczne), to wzmiankę o konsumpcjonizmie należałoby chyba wyrzucić. To książka o naszych czasach w ogóle. Choć określenie "nasze" również nie jest do końca dokładne. Autor odwołuje się do różnych okresów oraz problemów ponadczasowych. Widzimy, jak świetnym jest obserwatorem i jak świetnie potrafi oddać swoje obserwacje, często będące tylko niuansami. W Czasomierzach nieraz znajdywałam niezwykle mądre myśli lub sytuacje pośrednio skłaniające do refleksji, ale rzadko napisane w taki sposób, aby można je było wyciąć w formie cytatu. To chyba też nie jest przypadek, Coelho wbrew pozorom wielu rzeczy nas nauczył. Mitchell pisze obrazami i równocześnie czaruje stylem. Rzadko spotykane połączenie.
Mężczyźni żenią się z kobietami i mają nadzieję, że one już zawsze będą takie same. Kobiety wychodzą za mężczyzn i mają nadzieję, że oni się zmienią.
Choć pod tym względem najbardziej podobały mi się części trzecia oraz czwarta, Wesele (wojna w Iraku oczami korespondenta wojennego i spojrzenie na konflikty zbrojne jako ideę) oraz Samotna planeta Crispina Hersheya (nieco depresyjne zapiski pisarza w kryzysie twórczym - wiele osób pisze o pisaniu, ale te sto stron naprawdę warto poznać), to jeśli chodzi o bohaterów, najbardziej wyróżniało się Niosę mirrę, gorzka jej woń. Autor wspaniale konstruuje różnorodne psychiki, ale mnie tworzenie realistycznych postaci amoralnych zawsze wprawia w niezmierny podziw. To kolejne pole, na którym Mitchell zachwyca.
O wielkoduszności Crispina Hersheya będzie się teraz mówiło i pisało na twitterze, więc wielkoduszność Crispina Hersheya stanie się prawdą.
Znowu wyszło długo, a ja jeszcze mogłabym pisać i pisać. W zasadzie starczyłoby tu materiału do analizy na pracę magisterską. Ale wspomnę jeszcze o tylko jednym aspekcie: tłumaczeniu. Tak, ostatnio nie mam szczęścia pod tym względem. Tutaj zadanie było wyjątkowo trudne. Autor co i rusz nawiązuje do popkultury, kultury wysokiej czy codziennych produktów u nas zwyczajnie niedostępnych. Sam sposób konstrukcji wypowiedzi również nie jest prosty. Tłumaczka udźwignęła to może w połowie. Zdania nieraz brzmią dziwnie i nienaturalnie. Przykład: Chyba spożyłem zbyt dużo winnego trunku (s. 271). Shawshank Redemption to po prostu Skazani na Shawshank. Denerwowały mnie też na siłę tworzone formy żeńskie, jak "gościni" czy "kierowczyni" (na zwróciła już uwagę Adb z LC)*. Ale najlepsze jak zwykle zostawiłam na koniec: blob keczupu. Swoją drogą bardzo wygodnie mieć określenie na to dziadostwo, ale nad tym konkretnym płaczę do dzisiaj ze śmiechu. Zasada "nie wiesz jak przetłumaczyć - zostaw w oryginale" nie zawsze się sprawdza. Błędów było z pewnością więcej, lecz ja również wszystkich odwołań nie wyłapałam.
(...) te wszystkie eleganckie galerie ze sztuką Aborygenów zaczęły mi odbierać chęć do życia. To tak, jakby Niemcy postawili w Buchenwaldzie stragan ze specjałami kuchni żydowskiej.
Podsumowując, Czasomierze to niezwykle mądra książka. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak o jakiejkolwiek pisałam. Jednak ta jest po prostu mądra w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie znajdziecie tu morderczej akcji, ale przy odpowiednim nastawieniu dacie się pochłonąć w całości. Diabelnie blisko ideału. Absolutnie polecam.
Marre
*Ja ogólnie jestem anty pod tym względem. "Reżyserka" to dla mnie wciąż pomieszczenie.
Autor: David Mitchell
Tytuł: "Czasomierze"
Oryg. tytuł: "The Bone Clocks"
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Stron: 665
I wydanie: 2014 (PL - 2016)
Gatunek: fantastyka
Ocena: 9,5/10