kadr po prawej: moviecitynews.com |
Gwoli wstępu pozwolę sobie zwrócić uwagę na tytuł tej recenzji. Żona podróżnika w czasie to dokładne tłumaczenie anglojęzycznego tytułu, które zostało niestety użyte tylko w jednym wydaniu. A szkoda, bo brzmi dużo gustowniej. Choć z drugiej strony, sugerowałoby to może coś lepszego niż to, czym powieść jest w rzeczywistości.
Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie...
Do lektury zasiadałam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony nie sięgam po romanse od tak. Moja do bólu pragmatyczna osoba nie znosi ich z definicji. Książki o miłości - tak, romanse - nie. Z drugiej strony zżerała mnie ciekawość, co takiego jest w tej powieści, że znalazła się na liście 100 BBC. Głębokie rysy psychologiczne? Pełna emocji, trudna, ale realistycznie przedstawiona relacja między dwojgiem ludzi? Eee. Nope. Niczego takie nie zauważyłam.
Zacznę od bohaterów, bo to oni powinni tu być najważniejsi. I byli, tyle że w takiej wersji to ja ich nie chciałam. Stwierdziłam, iż coś jest nie halo już po kilku stronach. Zarysuję sytuację, bo to żaden spoiler: wpada na ciebie całkiem obca dziewczyna, twierdzi, że cię zna i prosi o spotkanie, ty się zgadzasz, spotykacie się wieczorem, ona gada, jakby cię znała od Bóg wie jak dawna, a w końcu mówi, że wie, iż podróżujesz w czasie, że za jakiś czas poznasz ją w dzieciństwie, a w ogóle do będziecie małżeństwem i że ona osobiście nie może się doczekać. Standardowa pierwsza randka. I co robi nasz protagonista: moment na konfuzję i: "hej, to całkiem możliwe, a ona prezentuje się całkiem nieźle, dlaczego by nie spróbować?". Czy tylko mnie tu coś nie gra?
I na tych sześciuset stronach znajdziecie więcej w ten sposób rozwiązanych sytuacji. Autorka posiada wspaniały dar pisania o emocjach, opisując ich zewnętrzne przejawy, a nie zagłębiając się wcale w psychikę bohaterów. Bo i nie ma za bardzo w co. Nie posiadają żadnych charakterystycznych cech, widzimy ich wyłącznie w kontekście swojego związku. Są płytcy i nierealistyczni. Nie chce mi się wierzyć, że Clare od dzieciństwa kochała Henry'ego i że nawet nie pomyślała o związku z kimś innym. Albo że Henry, który wcześniej skakał z kwiatka na kwiatek, nagle zupełnie się stabilizuje. Niffenegger nie zostawia nawet miejsca na frustrację spowodowaną niespodziewanymi zniknięciami czy na jakieś poważne tarcia między bohaterami. Cierpią razem, cierpią zgodnie, aż to niemożliwe!
Mam problem również z ich wzajemną miłością. Dużo się o niej mówi, ale chyba w ogóle jej nie czuć. Żadnej chemii, niczego. A to przecież WIELKA i PRAWDZIWA miłość. W romansach chyba właśnie o to chodzi, żeby pokazać, jak wspaniały może być związek dwojga ludzi, przekazać ich bliskość i potrzebę bycia ze sobą pomimo przeciwności losu. Przynajmniej ja tak to rozumiem, ale może jestem głupia, naiwna etc. Tutaj niczego takiego nie doświadczymy, ani miłości rozkwitającej, ani dojrzałej. Obserwujemy co najwyżej punkty zwrotne w życiu obojga oraz kolejne problemy, z którymi muszą się zmierzyć. Owszem, autorka, szczególnie pod koniec, raczy nas pewną dawką scen mających teoretycznie wycisnąć nam łzy z oczu. Teoretycznie. Naprawdę spodobała mi się tylko jedna: gdy młody Henry odwiedza osiemdziesięcioletnią Clare. To jedyny moment, gdy Niffenegger choć odrobinę zbliżyła się do tego, czym ta książka powinna być.
Oczywiście na pochwałę zasługuje sam pomysł. Tak oryginalny, niosący ze sobą tyle możliwości... Zupełnie niewykorzystanych. Oprócz wyżej wymienionych mankamentów, w oczy rzucił mi się jeszcze jeden: realia historyczne. Akcja toczy się właściwie w ciągu czterdziestu lat. Jakże zmieniła się Ameryka w tym czasie! Ileż można by o tym napisać! W sumie nie trzeba by było - wystarczyłaby pewna dawka nadających klimat opisów. Tymczasem tych tutaj prawie nie ma, a całość, równie dobrze, mogłaby się dziać w przeciągu dziesięciu dni. Tego chyba wyjątkowo autorce nie wybaczę. No i teorii z chorobą genetyczną. Tak, zaburzenie w genomie powoduje, że wszystkie atomy ciała przenoszą się w czasie. I bakterie jelitowe również. Co dzieje się z dodatkowymi produktami przemiany materii, wolę nie wiedzieć. Błagam, mój ostatni taki shit to chyba dodatkowy chromosom u wampirów w pewnej poczytnej serii powieści dla nastolatek. Że też głupota nie jest letalna...
Zaklętych w czasie czyta się szybko. I to chyba ich największa zaleta, gdyż po prostu nie mogłam się doczekać końca lektury. Kilkakrotnie chciałam tę książkę odłożyć, ale wytrwałam. W sumie nie wiem, czy słusznie. Język autorki jest lekki, ale zupełnie bez wyrazu, styl nie powala warsztatem. Jak widać, żeby znaleźć się na jakiejś liście "książek, które trzeba przeczytać" wystarczy mieć w miarę popularną ekranizację. Jednak to wyłącznie moje spostrzeżenia, wy przekonajcie się sami (219 dziesiątek na LC, świat się kończy). Nie polecam.
Marre
Autor: Audrey Niffenegger
Tytuł: "Zaklęci w czasie"
Oryg. tytuł: "The Time Traveler's Wife"
Wydawnictwo: Nowa Proza
Tłumaczenie: Katarzyna Malita
Stron: 633
I wydanie: 2003 (PL - 2004)
Gatunek: urban fantasy, romans
Ocena: 4/10