niedziela, 26 lutego 2017

Trzecie urodzinki albo walka oryginalności z prostotą

Ten post będą upiększać kadry z "Atlasu chmur", bo 1) jest to jeden z moich ulubionych filmów 2) powstał na podstawie książki jednego z moich ulubionych autorów. I są śliczne. Amen.


Choć jeden raz w porę (a nawet tydzień przed) ogarnęłam urodziny tegoż bloga i jestem z siebie wprost dumna. Nie spodziewałam się tego i chyba nikt z Was również nie. Miałam więc odpowiednio dużo czasu, aby zastanowić, czym Was z tej okazji uraczyć i... No właśnie.

Dumałam i dumałam i w zasadzie nie miałam bladego pojęcia, o czym napisać. No bo pisać, żeby napisać, to jednak głupio i już lepiej wstawić normalny post (na przykład ten o wadach postaci pierwszoplanowych, który odkładam już od dłuższego czasu). Ale nie napisać nic - też głupia. Tak więc na dumaniu zeszło mi pół tygodnia. I nagle mnie olśniło! Napiszę... o tym, czego szukam w książkach. I dlaczego oryginalności. I co to właściwie dla mnie oznacza. Może to trochę banalne. Może Wy już to wiecie. Ale z drugiej strony: chyba każdy powinien kiedyś stworzyć taką deklarację czytelniczą, swoisty program, albo chociaż o tym pomyśleć. Dla poznania samego siebie.


Trochę faktów

Od zawsze sięgałam po bardzo różnorodne książki. Pierwszymi w miarę samodzielnymi wyborami były "Tomki", "Pan Samochodzik" oraz wszystko od i w stylu Lucy Maud Montgomery (do pozycji ostatniego typu nadal mam olbrzymi sentyment). Potem zawędrowałam do biblioteki miejskiej i w dziale dla dzieciomłodzieży spotkałam się z fantastyką. I okazało się, że bardzo mi z nią po drodze. Próbowałam potem jakichś bardziej obyczajowych młodzieżówek, ale to nie było to. Z wiekiem (i wyczerpywaniem się nieprzeczytanych pozycji w tym dziale) zaczęłam sięgam po inne rzeczy: fantastykę dla dorosłych, a potem i literaturę współczesną. Miałam różne chwilowe fascynacje (powieści historyczne, kryminały, nawet romans paranormalny...), ale obecnie moje wybory sprowadzają się do trzech "gatunków": fantastyki, literatury współczesnej (tej tzw. ambitnej) oraz klasyki. Rozstrzał spory.




Nie ograniczam się, ale z drugiej strony łatwo mnie zrazić do konkretnego typu książek. Tak się stało ze wszelkim fantasy dziejącym się w alternatywnych światach, a już zwłaszcza tych pseudośredniowiecznych. Nawet mimo ogólnego zachwytu (patrz: Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza) podchodzę do nich ze zbyt wielką, nieracjonalną niechęcią. Po prostu bardzo szybko się przejadam. A nawet nie muszę jeść: wystarczy, że rynek zaleje określony typ powieści (patrz: większość cyberpunku, space oper, że o dystopiach YA nie wspomnę), to ja już mam dosyć. Z tego samego powodu nie przeczytałam ani jednego skandynawskiego kryminału: dla mojego czytelniczego nosa pachną identycznie. Ma to jeszcze jedną konsekwencję: rzadko kiedy czytam cykle ciągiem. Muszę się naprawdę zakochać w powieści, aby od razu zapragnąć sięgnąć po kontynuację. I w ogóle za cyklami nie przepadam. Im krócej, tym lepiej.


Coś nowego...

To wszystko właśnie doprowadziło mnie do przekonania, że podstawowym kryterium przy doborze książek jest u mnie oryginalność. Zazwyczaj wystarczy mi przeczytać sam blurb, aby stwierdzić, czy dana pozycja się dla mnie nadaje. Wszelkie recenzje działają raczej jedynie jako osłabiacze lub wzmacniacze już istniejącej ochoty. Szukam świeżości, zaskoczenia, oryginalności. Dlatego naturalnym wyborem była fantastyka, gdzie ciekawy world-building daje szerokie pole do popisu dla rozbudzonej wyobraźni. Dlatego sięgam po powieści psychologiczne, w których autorzy starają się "wykopać" z człowieczej duszy, co się tylko da. Dlatego chętnie sięgam po pozycje poruszające mało znane tematy (czyli również literaturę faktu). Dlatego mam dość ambiwalentny stosunek prozy gatunkowej z jej dość ścisłym zestawem motywów. I dlatego też uwielbiam wszelkiego rodzaju "miksy" międzygatunkowe.

Owo pragnienie oryginalności idzie jeszcze dalej: tyczy się również stylu autora oraz języka, którego używa. Nie mam w tych dziedzinach żadnych uprzedzeń poza jedną: pisarz musi być świadomy tego, co robi. Musi wiedzieć, że pisze, że tworzy. Nie lubię czystego rzemiosła. Nie lubię stylu z kursów kreatywnego pisania. Doceniam sprawność techniczną, ale książki "wyrobnicze" zdecydowanie nie są dla mnie. Rozpływam się zarówno w barokowych przymiotnikach (miłej niedzieli, panie Lovecraft) oraz minimalizmie. Nie mam uprzedzeń co do czasu teraźniejszego. Nie przeszkadza mi styl prosty, o ile jest zabiegiem celowym.




...coś niebieskiego prostego

Istnieje jednak druga strona medalu. Prywatnie jestem minimalistką i choć lubię ową oryginalność, to tylko do pewnego momentu. Dopóki zostaje zachowany umiar. Nienawidzę przesady, przerysowania, pretensjonalności i zbędnego skomplikowania. Cenię sobie realizm, a nawet naturalizm. I znajduje to swoje odbicie w nieporuszanym powyżej aspekcie, czyli postaciach. Zarówno w ich charakterach, jak i relacjach między nimi. Prostota. Bo przecież zwykłe życie ma niewiele wspólnego z patologiami, które pojawiają się nagminnie w literaturze czy filmie. Pewnie w tym momencie część czytelników się oburzy: ale jak to, przecież to one są najciekawsze! Mamy czytać o myciu zębów?! (Miłej niedzieli, panie Murakami). No a ja to lubię. Potrzebę ciekawości odbijam sobie na inne sposoby. Bo nawet w totalnie fantastycznym świecie będziemy się zachowywać tak samo. Jak ludzie. Prawda?*

To prowadzi mnie do mniej przyjemnych wniosków. Mam ogromne problemy z prawidłowym odbiorem wszelkiego absurdu, przerysowania oraz realizmu magicznego. Choć z wiekiem sytuacja nieco się poprawia, to generalnie w ogóle nie czuję tych zabiegów. Jako wszechstronny czytelnik staram się nieco w tym kierunku edukować, choćby po to, aby móc się rozkoszować klasyką: polubiłam pastisze, absurdalny humor czy metaforykę. Ale mimo wszystko podchodzę do tych pozycji jak do jeża.

Lubię proste historie. Tym urzekło mnie między innymi Na szpulce niebieskiej nici (recenzja tutaj). Odnoszę wrażenie, że gdy autorowie zaczynają opowiadać niestworzone rzeczy, to prędzej czy później wpadają w kalki. Wedle zasady, że nic nowego się nie stworzy. Tymczasem proste historie oparte choć częściowo na codzienności przydadzą się zawsze. Jednocześnie wracam do tego, co napisałam przy okazji stylu: prostota nie oznacza przeciętności ani tym bardziej ubóstwa. Co więcej uważam, że łatwiej stworzyć epicki romans niż opisać uczucia panujące w przeciętnym związku. Tylko najlepszym się to udaje.




Ten tekst nie ma na celu wywołania u Was wrażenia, że w ocenie książek trzymam się jednego klucza. Albo że nie sięgam po żadne publikacje spoza niego. Albo w ogóle, że generalizuję (czego nie cierpię). Czasem po prostu mam wrażenie, że nikt do końca nie utożsamia się z ogólną tematyką tego bloga. Że taka tematyka w ogóle nie istnieje. Że inne mimo wszystko posiadają pewną grupę targetową. Ja takiej stworzyć bym w ogóle chyba nie mogła. I nie chcę. A Was również zachęcam do stworzenia takiego klucza. Dla poznania samego siebie i lepszego doboru lektur.


Marre


*Pomijam kwestię eksperymentów psychologicznych w literaturze. I wszelakich innych eksperymentów. To trochę inna bajka. Choć i tam logika musi działać :D