niedziela, 15 kwietnia 2018

O rozczarowująco nudnej powieści | "Matka Makryna" J. Dehnel


Przejrzawszy moje notatki do tej recenzji, mam wrażenie, że będę pisać głównie o tym, dlaczego Matka Makryna jest powieścią nudną. Gdy ten przymiotnik staje się jednym z najważniejszych określeń w stosunku do książki, to w mojej głowie zapala się czerwona lampka. Dla intrygującej treści jestem w stanie znieść wszelkie dłużyzny, a ostatecznie wyprzeć je nawet z pamięci. Niestety tutaj nic mi ich nie zrekompensowało. Zapraszam na szczegóły.

Najpierw o konstrukcji. Matka Makryna składa się z dwóch narracji. Jedna to parafraza historycznego Opowiadania Makryny Mieczysławskiej, Xieni Bazyljanek Mińskich, o ich siedmioletniem prześladowaniu za Wiarę (nie potrafię powiedzieć, jak bardzo zmodyfikowana), druga - prawdziwa historia bohaterki. Poznajemy ją jako Irenę Wińczową - żonę carskiego oficera-alkoholika, bitą i poniżaną przez męża, z powodu jego uzależnienia zmuszoną żyć w nędzy. Po jego śmierci trafia na bruk i wkrótce zaczyna snuć swoją opowieść. Staje się Matką Makryną Mieczysławską, przełożoną zakonu sióstr unickich, które usiłowano zmusić do przejścia na prawosławie. Wkrótce swoją historią podbija całą Europę.

Brzmi ciekawie, prawda? Dlaczego więc wyszło tak nudno? Powodów jest kilka. Zacznijmy od pierwszej ze wspomnianych narracji. Zajmuje ona chyba 1/3 objętości powieści, a moim zdaniem powinna co najwyżej kilkadziesiąt stron, podzielonych na kilkustronicowe fragmenty. Bo po tych kilkudziesięciu stronach staje się sztuką dla sztuki. O ile są fragmenty, w których można odnaleźć powiązania między obiema biografiami Wińczowej, głównie w kwestii zadanych ranach, to motyw ten został nie został w pełni wykorzystany. Gdyby go rozwinąć, miałby szansę znacząco uatrakcyjnić powieść. Nie znajdziemy tu też wielu zdarzeń ważnych dla reszty fabuły. Jeśli już doszukiwać się dla niego jakiejś roli, to byłoby to ukazanie nieprawdopodobieństwa historii Makryny i łatwowierności jej słuchaczy (o których za chwilę). Tego jak wykorzystała ówczesne stereotypy (o Żydach), sztucznie rozdmuchane międzywyznaniowe antagonizmy (katolicy vs prawosławni) oraz narodowe kompleksy (mesjanizm). Ale nie jest to powód, by pozwalać jej się produkować przez tyle stron.

Nudy nie rekompensuje też wartość artystyczna. Matka Makryna jest jedną z tych powieści, które mogą wywoływać poczucie wstydu. Że nie jesteśmy w stanie dostrzec jej domniemanej wartości literackiej, a poprzestajemy na monotonii zdarzeń. Jeśli ktokolwiek z Was przerwał lub nawet kończył lekturę z takim poczuciem, to, według mnie, niepotrzebnie. Pod warstewką stylizacji językowej kryje się całkiem przystępna powieść, a strumień świadomości Makryny okazuje się zaskakująco przejrzysty. Styl to więc kolejny element, który nie wynagradza nudy.

Nie wynika ona jednak tylko z nawarstwienia kolejnych opisów tortur, jakim poddawane są zakonnice. Dochodzi do tego jeszcze problem z ogólną kompozycją oraz okładkowym blurbem. Matka Makryna nie ma nawet szans czymkolwiek nas zaskoczyć. Zostajemy postawieni przed faktem dokonanym: blurb wyjaśnia nam, że Makryna to oszustka, że jeszcze wiele lat po śmierci jej tajemnica nie została publicznie wyjawiona i jaką prawdziwą tożsamość stworzył jej Jacek Dehnel. Czyli, de facto, dla czytelnika nie pozostaje nic. Może on co najwyżej śledzić szczegóły całej historii, ale z góry wie, że żadne niespodzianki na niego nie czekają. Owszem, w ostatniej części powieści, dowiadujemy się pewnego niezwykle ważnego aspektu biografii Wińczowej, ale tak naprawdę nie zmienia on znacząco statusu quo tej historii. Zwiększa co najwyżej tragizm losów bohaterki i nasuwa skojarzenia z wcześniejszą powieścią autora, Saturnem, gdzie również w podobny sposób odkrywamy niespodziewany fakt o jednym z bohaterów (do tej książki w szerszym spojrzeniu odniosę się jeszcze za chwilę). A wracając do Matki Makryny: tu pomóc mogłoby tylko całkowite przearanżowanie powieści, wprowadzenie większego pierwiastka zaskoczenia. Albo może... poszerzenie podejmowanej problematyki?

Tutaj również zawinił blurb. Bo jego autor w jednym zdaniu streścił całą powieść: (...) całe życie upokarzana i dręczona, znajduje w sobie siłę, by wykorzystując kościelno-religijne fantazmaty, uzyskać wreszcie należny szacunek i współczucie. Potem już żaden z wątków nie będzie świeży, nie będzie zaskakiwał. Nawet, jeśli sprawnie i ciekawie poprowadzony. Wszystko zostało zawarte na okładce. To przeciwieństwo wspomnianego Saturna, nawet jeśli pod pewnymi względami to bardzo podobne powieści. Obie stanowią wariację na temat biografii prawdziwych ludzi, w obu zastosowano narracyjny strumień świadomości. Jednakże Saturn aż kipi od powiązań między bohaterami, od ich emocji i głębokich portretów psychologicznych. A samotna Matka Makryna nie jest w stanie w ten sposób udźwignąć całej powieści.

I owszem, druga narracja ma ciekawe momenty, ale głównie w ostatnim fragmencie powieści, po zakończeniu Opowiadania Makryny.... Znajdziemy tu nieco shiperbolizowany portret polskiej emigracji i romantyków, ale przede wszystkim przemianę głównej bohaterki z kogoś wymyślającego dramatyczną opowieść jako ucieczkę przed śmiercią głodową, przez osobę skłonną zaszkodzić innym, by chronić swój sekret, aż po starszą osobę, której prawda zaczyna się mylić z fikcją. (...) jak wtedy, kiedy mnie w wodach pławiono. Jak wtedy, kiedy opowiadałam, że mnie pławiono. Jak w opowieściach, że mnie pławiono, które opowiadałam, choć mnie nie pławiono przecie, o czym, stara, coraz częściej zapominam (s. 345-346). Szkoda jedynie, że nie rozwinięto tego motywu. Brakuje też większego przesycenia opowieści uczuciami Makryny, przez co narracja staje się chwilami dość bezosobowa, mimo że teoretycznie zaglądamy wprost do głowy głównej bohaterki.

Gdyby nie te wszystkie wymienione przeze mnie wady, Matka Makryna byłaby satysfakcjonującą prostą opowieścią o złamanej kobiecie, która broni się kłamstwem: Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że... mniejsza o to. Sześć, że brzydka (s.38). Siedem, że bezdzietna. Byłaby to opowieść o tym, że nigdy do końca nie wiemy wszystkiego o drugiej osobie i że dlatego nie możemy jej osądzać: (...) kiedy (...) kłamałam, to przecie po wierzchu jeno. W środku zaś mówiłam najszczerszą prawdę, tylko w inne słowa owiniętą; bo nie siedm lat w moskiewskiej niedoli, ale dwadzieścia z okładem w niewoli Wińcza, jak pies pod kijem kantowanym skuczący, bita, poniewierana, wyzywana od najgorszych; i każdy kawalątek bólu, który opowiedziałam, cierpienie każdej z tych siostrzyczek to cierpienie moje, do szpiku kości odczute (...) o żadnym nie opowiedziałam ciosie, żadnym razie, którego bym wcześniej na własnej nie poczuła skórze (s. 381-382). Wszystko to byłoby dobrze znane i sprowadzone do może zbyt banalnego przesłania, że gdyby kogokolwiek z nich aniołowie chwycili za czuprynę i porwali z miękkiego tronu biskupiego (...), oderwali od pieca, w którym napalone, i talerzy, na które nałożone, i z łóżek rozścielonych, i gdyby strącili go w tę rozpadlinę głęboką, ciemną, którą było moje życie - to nie byłoby takiego między nimi, kto by mnie nie rozgrzeszył (s. 382). Broniłoby się jednak oparciem o prawdziwą historię.

Jednak dzięki tym wszystkim wadom i niedoróbkom, Matka Makryna stała się nudną powieścią o zaprzepaszczonym potencjale. Nadmiar nieudanego "bycia ambitną" łączy się w niej z dość marnym przesłaniem i treścią. Nie jest bardzo słaba, ma świetne momenty, ale nie znajduję wyraźnego powodu, by po nią sięgać. Odwlecze ona również na pewno w czasie moją lekturę innych książek Jacka Dehnela, mimo wcześniejszych fenomenalnych spotkań z Lalą oraz Saturnem. Po nie sięgajcie w ciemno, ale od Matki Makryny trzymajcie się z daleka.


Marta


Autor: Jacek Dehnel
Tytuł: "Matka Makryna"
Seria wydawnicza: Archipelagi
Wydanie: W.A.B., Warszawa 2014
Stron: 384
Rok I wydania: 2014