Proszę, nie pozwalajcie mi chwalić książki przed jej połową, bo ostatnio za każdym razem, gdy to czynię, druga połowa usilnie stara się wymazać moje wszelkie wcześniejsze pozytywne wspomnienia. Tak było w przypadku Twardego światła - debiutanckiej książki kanadyjskiego pisarza Michaela Crummey'ego, w swojej twórczości opowiadającego o dawnej i współczesnej Nowej Fundlandii. Wcześniej czytałam już trzy jego późniejsze powieści, z czego recenzje Sweetland oraz Dostatku znajdziecie na blogu. Ale do meritum. Co poszło nie tak w przypadku Twardego światła? Zapraszam.
Dużo miejsca w tej recenzji poświęcę samej konstrukcji dzieła. Otóż podzielono je na trzy części. Pierwsza, zatytułowana 32 opowiastki, to zbiór miniatur literackich zainspirowanych opowieściami ojca autora. Zostały one, bardzo pomysłowo, pogrupowane według żywiołów z nimi powiązanych: wody, ziemi, ognia i powietrza. Całość zajmuje mniej więcej połowę objętości książki. Są to proste, acz liryczne, anegdotki dotyczące konkretnych osób oraz ogólne impresje z codzienności na Nowej Fundlandii. Jest tu miejsce na opisy ciężkiego życia, skomplikowany relacji z naturą, związków międzyludzkich i niesamowitych historii. Crummey przeistacza te opowiastki w literackie perełki. Nie szuka w nich wielkiego napięcia, suspensu, a raczej stara się urozmaicić perspektywę, odnaleźć poezję w prozie życia lub ożywić ją zaskakującą puentą czy refleksją. Dlatego zimowy wieczór w chacie opisuje z perspektywy zdjęcia w podczerwieni, którego nigdy nie wykonano (s. 80). Jednocześnie nie mamy wrażenia pretekstowego wykorzystania tych historii dla stylistycznych wolt - Nowa Fundlandia i zamieszkujący ją ludzie zawsze pozostają w centrum.
Wartość dodaną stanowi intymność tych opowieści. Crummey pisze w końcu o własnych krewnych. I choć pozbywa się własnej perspektywy, nie sposób nie docenić uwagi, z jaką wsłuchuje się w ich głosy, i pietyzmu, z jakim je spisuje. Efekt wzmacniają zdjęcia pochodzące z prywatnego archiwum autora. Muszę przyznać, że Crummey, znany mi dotąd z dużo dłuższych form, pozytywnie zaskoczył mnie jakością tych opowiadanek i świetnym wyczuciem tej formy. Ale miałam go poznać jeszcze w roli poety. I tu pojawił się problem.
Druga część Twardego światła to "Odkrywając ciemność", inspirowana pamiętnikiem kapitana Johna Froude'a (1863-1939) (s. 203), którego przemyślenia Crummey przeredagował w formę wierszy. Trzecia zaś składa się z luźniejszych już impresji samego autora, który jako dorosły człowiek wrócił na Nową Fundlandię. Te ostatnie również w znakomitej większości mają formę wierszy. Co jest z nimi nie tak?
Odniosię się do tekstu o Twardym świetle, który ukazał się na stronie Głosu Kultuty, i dwóch wypowiedzi, które w nim padają. Otóż według Sylwii wiersze te przypominają raczej jeszcze bardziej skondensowaną formę opowiadań, a Patryk (który, jak sam pisze, poezji nie znosi) czytał je po prostu jako kolejne opowiadania, przez co bez uczucia żółci w przełyku (...) [mógł] poznawać kolejne opowiastki. Skoro już wszyscy opowiadamy o własnym stosunku do poezji, to przyznam, że sama czytam ją bardzo sporadycznie, doceniając ją, ale zupełnie nie odczuwając potrzeby regularnego z nią obcowania, i z tejże przyczyny nie poczuwam się do jej oceny. Ale. Na moje, to poezję Crummey'ego ciężko w ogóle poezją nazwać. Tyle że to, co recenzenci z Głosu Kultury odbierają jako zaletę, ja odczuwam jako wadę.
"Wiersze" Crummey'ego praktycznie niczym nie różnią się od jego wcześniejszych miniatur. Mają fabuły (nie nazwałabym tego rozbudowanymi sytuacjami lirycznymi) i podobną co tamte ilość środków stylistycznych oraz językowych. Bez większego problemu dałoby się je przeredagować (sic!) w kolejne miniatury - po prostu kasując entery i cofając inwersję*. Wypadłyby one wówczas dużo naturalniej. Bo owszem, można je czytać jak Patryk, ignorując fakt, że są wierszami. Przeszkadza w tym jednak wersyfikacja: wersy są w większości zbyt długie, kończą się częstokroć w losowych miejscach (mam wrażenie, że po prostu kończyła się linijka), a przerzutnia pozostaje czysto technicznym rozwiązaniem. To się po prostu źle czyta, tak że ciężej skupić uwagę na wciąż dobrej treści. Nie wspominając o tym, że w ten sposób wyeksponowana treść okazuje się bardziej pseudofilozoficzna niż to przyjęte. Ot taka pseudofilozoficzna pseudopoezja, mniej nawet poetycka od Instapoezji, choć korzystająca ze znacznie większego zakresu tematów i bogatszej problematyki.
Z początku myślałam, że w przypadku pamiętnika jest to celowa stylizacja, acz zupełnie nie rozumiałam stojącego za nią przesłania. Sam pomysł nazwałabym genialny: przetransponować wspomnienia prozą na poezję. Tylko wykonanie nie wyszło. Jeśli autor nie chciał pozbyć się tych nieszczęsnych fabuł, mógł napisać w rodzaju ballady - wyszłoby równie ciekawie - musiałby tylko nadać całości rytm i rymy.
Teraz nie wiem, co z tym klopsem począć. Chciałabym powiedzieć: czytajcie dla 32 opowiastek. One Wami wstrząsną i pozostawią Was w niemym zachwycie. Ale nie potrafię zignorować 100 stron koszmarnej pseudopoezji. Sami musicie więc zadecydować, czy warto czytać pół książki.
Marta
*W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć początek wiersza Za równikiem. Zawinęliśmy do Rio Grande (1880). Na urządzeniach mobilnych efekt graficzny może nie być widoczny.
"Wyruszyliśmy z Hiszpanii 24 kwietnia, zawinęliśmy
do Rio Grande po sześćdziesięciu nocach na morzu.
Wyładowaliśmy towar i popłynęliśmy w górę
rzeki Port de Lego po ładunek rogu,
skór i łoju; na miejscu byliśmy 10 lipca".
Autor: "Twarde światło"
Tytuł: Michael Crummey
Oryg. tytuł: "Hard Light"
Wydanie: Wiatr od morza, Gdańsk 2018
Tłumaczenie: Michał Alenowicz
Stron: 205
Rok I wydania: 1998 (PL - 2018)