No i oto ukończyłam trylogię Maddaddam Margaret Atwood. Cykl, który okazał się dla mnie dużo bardziej problemowy, niż mogłam przypuszczać, jak również, nie ukrywajmy, dużo słabszy. Po bardzo dobrych Oryks i Derkaczu otrzymałam nijaki Rok potopu, a Maddaddam... On plasuje się gdzieś w połowie stawki. Zapraszam na szczegóły.
(Recenzja nie zawiera ważnych spoilerów z poprzednich tomów. Weźcie jednak pod uwagę, że poszczególne powieści mają strukturę, w której na początku poznajemy najważniejsze fakty, a później ich genezę, dlatego pewne fakty są dużo bardziej oczywiste).
Nie ma sensu zarysowywać w żaden sposób fabuły, bo akcja rozpoczyna się tuż po jej zakończeniu w Roku potopu. Podobnie jak w przypadku poprzednich tomów, tak i tutaj wątek "współczesny", prowadzony w czasie teraźniejszym, przeplata się z historią wcześniejszego życia któregoś z bohaterów. W Oryks i Derkaczu był to Yeti-Jimmy, w Roku potopu - Ren i Toby. Ta ostatnia pozostała główną bohaterką, ale retrospekcja dotyczy jej partnera, Zeba, przybranego brata Adama Pierwszego.
Poznawanie przyczyn i tła epidemii, która doprowadziła do wyginięcia ludzkości, zatoczyło więc jeszcze większy krąg. Dopiero z perspektywy trzech tomów można w pełni dostrzec i docenić kompozycyjny zamysł Atwood. W pierwszym zagłada ukazana została jako bezpośredni skutek konfliktu wewnątrz trójkąta miłosnego. Drugi wpisał działania Derkacza w filozofię sekty Bożych Ogrodników. Natomiast w ostatnim poznamy jej genezę i biografię jej założyciela, Adama. Całość pozwala nam nabrać dystansu do różnych postaci i spojrzeć na nie obiektywnie. Z drugiej strony, nie zawsze to działa. Nie mamy do końca szansy zdystansować się od Toby, dominującej zarówno w drugim, jak i trzecim tomie. Brakuje mi też paru elementów układanki, jak szczegóły rozłamu wśród Bożych Ogrodników czy ewolucja ich ideologii/filozofii.
Czuję się też w obowiązku wytłumaczyć z mojej interpretacji wątków feministycznych. Po pierwszym tomie stwierdziłam, że sensem całości była reinterpretacja kilku klasycznych tropów dotyczących relacji damsko-męskich poprzez przeniesienie ich w przyszłość. W tomie drugim moja hipoteza zachwiała się, gdyż, choć takie wątki się pokazały, to w znacznie mniejszej liczbie i nie znalazłam ich znaczącej reinterpretacji. Podobnie było w tomie trzecim. Nie wiem, czy to kwestia zmiany koncepcji przez 10 lat powstawania trylogii (!), czy coś, co od początku nie miało być żadnym większym pomysłem. Fakt faktem, że kwestie feministyczne są niemal nieobecne w tej trylogii, a sposób portretowania bohaterek nie zawsze mnie przekonywał. Odczuwam więc niezaspokojoną potrzebę zgłębienia przyczyn tej sytuacji u tak genderowo świadomej i regularnie zgłębiającej te te tematu autorki jak Atwood. Skłaniam się teraz ku teorii, że brak myśli feministycznej to raczej konsekwencja kształtu społeczeństwa przyszłości, jego konsumpcjonizmu i traktowania kobiecego ciała jako towaru. Bez wyjaśnienia pozostają jednak szczegóły stosunków ludzkich kobiet do Derkaczan (tam był gwałt, c'nie?) i sporo innych niuansów. Szkoda, że zaprzepaszczono tak ciekawy wątek.
Skoro już tu jesteśmy, to porozmawiajmy chwilę o wizji przyszłości, jaką odmalowała w tej trylogii Atwood. W pierwszym tomie doceniałam subtelną ekstrapolację współczesnych zjawisk, ale po dwóch kolejnych stwierdzam, że całość wypada po prostu nudno. Nie mogę pozbyć się wrażenia, iż większość krytyków wychwalających światotwórstwo Atwood (spójrzmy na okładkę: jedna z najbardziej przerażających wizji dystopijnej bliskiej przyszłości w literaturze współczesnej oraz jazda bez trzymanki) nie miała dużego kontaktu z bardziej oryginalnym science fiction czy, jak sama autorka woli określać swoją twórczość, fantastyką spekulatywną. Realizm w moim odczuciu na niewiele się zdaje, gdy inni twórcy wykorzystali już dane elementy i to w dużo ciekawszy oraz bardziej ekscytujący sposób.
Lepiej prezentuje się sam wątek organizacji życia ocalałej grupki ludzi. Próby dialogu z Derkaczanami oraz Świnionami to dobre, klasyczne SF o kontakcie. Gdyby jeszcze nie było tak silnie inspirowane twórczością Ursuli K. le Guin... To, jak dwa pozornie bardzo różne gatunki okazują się w istocie dwoma rasami o wielu zaskakujących podobieństwach nie może nie nasuwać skojarzeń ze światem Ekumeny, a motyw słowa i opowieści odgrywa olbrzymią rolę w wielu jej utworach, choćby cyklu o Ziemiomorzu. I choć obie poruszają w swojej twórczości dość zbieżne problemy (z najbardziej oczywistych: zagadnienia feministyczne oraz ekologiczne) i mają bardzo podobne poglądy, to tutaj Margaret naprawdę zbyt mocno stała się Ursulą. Nie wiem, na ile to przypadek, na ile nieuświadomiona inspiracja, a na ile celowe nawiązanie, ale tak czy inaczej oceniam tę sytuację na niekorzyść Atwood.
Co by tu jeszcze napisać: Maddaddam jako trylogia jest powieścią świetnie przemyślaną i wciągającą, ale znacznie mniej angażującą niż inne dzieła autorki. Zbyt często stawał się zwykłym obyczajowo-futurystycznym czytadłem, a myśl przewodnia całego cyklu wydaje się nie do odnalezienia. Ostatecznie to niezła lektura, ale jedna ze słabszych w znanym mi dorobku Atwood.
Marta
Skoro już tu jesteśmy, to porozmawiajmy chwilę o wizji przyszłości, jaką odmalowała w tej trylogii Atwood. W pierwszym tomie doceniałam subtelną ekstrapolację współczesnych zjawisk, ale po dwóch kolejnych stwierdzam, że całość wypada po prostu nudno. Nie mogę pozbyć się wrażenia, iż większość krytyków wychwalających światotwórstwo Atwood (spójrzmy na okładkę: jedna z najbardziej przerażających wizji dystopijnej bliskiej przyszłości w literaturze współczesnej oraz jazda bez trzymanki) nie miała dużego kontaktu z bardziej oryginalnym science fiction czy, jak sama autorka woli określać swoją twórczość, fantastyką spekulatywną. Realizm w moim odczuciu na niewiele się zdaje, gdy inni twórcy wykorzystali już dane elementy i to w dużo ciekawszy oraz bardziej ekscytujący sposób.
Lepiej prezentuje się sam wątek organizacji życia ocalałej grupki ludzi. Próby dialogu z Derkaczanami oraz Świnionami to dobre, klasyczne SF o kontakcie. Gdyby jeszcze nie było tak silnie inspirowane twórczością Ursuli K. le Guin... To, jak dwa pozornie bardzo różne gatunki okazują się w istocie dwoma rasami o wielu zaskakujących podobieństwach nie może nie nasuwać skojarzeń ze światem Ekumeny, a motyw słowa i opowieści odgrywa olbrzymią rolę w wielu jej utworach, choćby cyklu o Ziemiomorzu. I choć obie poruszają w swojej twórczości dość zbieżne problemy (z najbardziej oczywistych: zagadnienia feministyczne oraz ekologiczne) i mają bardzo podobne poglądy, to tutaj Margaret naprawdę zbyt mocno stała się Ursulą. Nie wiem, na ile to przypadek, na ile nieuświadomiona inspiracja, a na ile celowe nawiązanie, ale tak czy inaczej oceniam tę sytuację na niekorzyść Atwood.
Co by tu jeszcze napisać: Maddaddam jako trylogia jest powieścią świetnie przemyślaną i wciągającą, ale znacznie mniej angażującą niż inne dzieła autorki. Zbyt często stawał się zwykłym obyczajowo-futurystycznym czytadłem, a myśl przewodnia całego cyklu wydaje się nie do odnalezienia. Ostatecznie to niezła lektura, ale jedna ze słabszych w znanym mi dorobku Atwood.
Marta
Autor: Margaret Atwood
Tytuł: "Maddaddam"
Oryg. tytuł: "Maddaddam"
Cykl: "Maddaddam" (3/3)
Wydanie: Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Stron: 501
Rok I wydania: 2013 (PL - 2017)