Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić, a nie wystawić ocenkę. Bo mogłabym napisać: Dziwne, przeintelektualizowane, idę po coś z fabułą. I byłaby to święta prawda. Ale mnie coś takiego nie zadowala. Dlatego postaram się zmierzyć z kilkoma swoimi konkluzjami po lekturze.
Gwoli wstępu: na co mi to było. Powody były dwa. Pierwszy: przyjaciółki się zachwycały, otrzymałam egzemplarz pełen zaznaczonych kolorowymi kartusiami cytatów. Drugi: staram się rozwijać literacko, sięgać po rzeczy "inne" oraz klasykę. A tę pozycję chyba można bez większych ceregieli zaliczyć zarówno do pierwszej, jak i drugiej kategorii. Poza tym już od dłuższego czasu ciekawił mnie literacki postmodernizm, przy czym słowo "ciekawił" nie oznacza tu uczucia Jejku, to musi być świetnie! Bo już z góry wiedziałam, że nie zgadzam się z przewagą formy nad treścią. I lektura ta tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Marco Polo przybywa na dwór Kubłaj-chana, by opowiedzieć mu historię pięćdziesięciu pięciu miast. Miast całkowicie zmyślonych, choć nikt nie odważy się o tym powiedzieć. W tym miejscu chciałabym wyrzucić z siebie pierwszą porcję frustracji (będzie ich jeszcze kilka). Bo Italo Calvino jest mistrzem słowa. Z niezwykłym wysublimowaniem odmalowuje na papierze wspaniałe, poetyckie wizje. Tak więc lektura Niewidzialnych miast to z pewnością niesamowite doznanie estetyczne. Jednak to mi nie wystarcza. I tu pojawia się frustracja.
Każdemu miastu autor poświęcił średnio jedną stronę. A w każdym mieście można by umieścić nieskończoną ilość cudownych opowieści. Albo chociaż jedną, najlepiej oddającą jego naturę. Albo może trochę wydłużyć opis... Nie, nie mieści mi się w głowie taka nonszalancja w szastaniu pomysłami. Pomysłami niejednokrotnie genialnymi. Tutaj Calvino jakby starał się każdemu poświęcić jak najmniej miejsca, oszczędzić na słowach, natchniony jakimś chorym minimalizmem. A we mnie jęk zachwytu miesza się z rozdzierającym wrzaskiem Jak mogłeś, jak mogłeś dać to wszystko na zmarnowanie?! Bo posiadam wewnętrzną potrzebę fabuły. A czy istnieje lepszy pomysł na nią, niż miasto stworzone w oparcie o jakąś myśl filozoficzną? A pięćdziesiąt pięć miast? A pięćdziesiąt pięć pomysłów o średniej jakości rewelacyjne? I czy ktoś tego kiedyś użyje? Nie sądzę.*
Zupełnie innego rodzaju problem mam z zamysłem całości i to jemu poświęcę resztę tekstu. Jak wspomniałam, niektóre pomysły mnie zachwyciły. Bo czy nie zachwycać powinna wizja Sofronii, składającej się z dwóch połówek, z których jedna, cyrk, jest stała, a druga prowizoryczna i co jakiś czas rozmontowuje się, by ruszyć w drogę? Albo Baucydą, gdzie mieszkańcy nie dotykają stopami ziemi, by móc kontemplować własną nieobecność?
Denerwowały mnie za to dwie rzeczy, a mianowicie tytuły opowieści i rozmowy Marco Polo z Kubłaj-chanem. Zacznę od tych drugich. Doskonale wiecie (a jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to teraz się dowiecie), że bardzo nie lubię epatowania "filozofią", "głębią" czy "konceptami" w książkach. Że irytuje mnie to dogłębnie i psuje całą radość lektury. Że wychwycę wszystko (a przynajmniej satysfakcjonującą mnie większość) bez pomocy autora i każda pomoc to dla mnie wyłącznie zbędna pretensjonalność. Że rzadko sięgam po literaturę z gruntu ambitną, bo poszukuję czegoś poza ambicją bycia ambitnym. A gdyby nie niesamowite pomysły Calvino, to Niewidzialne miasta zaliczyłabym do wyżej zaprezentowanej kategorii literatury. Rozmowy jedynych "bohaterów" tej książki otulają kolejne dawki opisów miast. A propos: nie rozumiem też idei samego podziału tekstu na coś, co w powieści nazwano by księgami. Mój jedyny wniosek to taki, że w pierwszych znajdziemy więcej opisów, ale o słabszej jakości, a w dalszych na odwrót. Choć być może to subiektywne wrażenie.
No ale przejdę wreszcie do owych dialogów. O ile pomysły zawarte w opisach niejednokrotnie przemawiały wprost do mojego serca, to rozmowy zdecydowanie prezentowały się zbyt pretensjonalnie. (Czekam na uwagi, że ja prostak i dzieciak, z góry dziękuję za podwyższenie samooceny w związku z posiadaniem prywatnego - albo chociaż wspólnego - hejtera). Podobne zastrzeżenia mam do tytułów opisów. Pogrupowane są według tematyki odniesień, mamy więc m.in. Miasta i pamięć, Miasta i pragnienia, Miasta i znaki, Miasta i oczy czy Miasta i wymiana. Zabieg ciekawy, ale sensowny jedynie wówczas, gdyby miał naprowadzić czytelnika na interpretację. A czy faktycznie miał?
Pora na wnioski z tekstu, który okazał się dłuższy niż mojej głowie. A są one dosyć smutne, bo nie pomógł mi on poradzić sobie z uczuć wewnętrznego rozdarcia, które towarzyszy mi od ponad pół miesiąca. I jeszcze raz przypominam, że to nie jest recenzja. Dlatego też ani nie polecam, ani nie odradzam.
Marre
PS. Wszystkim miłośnikom sztuki inspirowanej książkami radzę wrzucić w Google Grafika oryginalny tytuł książki. Miłe przeżycia gwarantowane.
PS2. Chętnie poznałabym jakieś teorię wyjaśniające, dlaczego wszystkie nazwy miast to imiona żeńskie. O ile w niektóre fragmenty potwierdzają analogię miasto-kobieta, to w innych nie potrafię znaleźć związku :\
*W tym akapicie pojawiło się stanowczo zbyt wiele zdań rozpoczynających się od "a", ale nie potrafię i właściwie nie chcę tego zmieniać.
Marco Polo przybywa na dwór Kubłaj-chana, by opowiedzieć mu historię pięćdziesięciu pięciu miast. Miast całkowicie zmyślonych, choć nikt nie odważy się o tym powiedzieć. W tym miejscu chciałabym wyrzucić z siebie pierwszą porcję frustracji (będzie ich jeszcze kilka). Bo Italo Calvino jest mistrzem słowa. Z niezwykłym wysublimowaniem odmalowuje na papierze wspaniałe, poetyckie wizje. Tak więc lektura Niewidzialnych miast to z pewnością niesamowite doznanie estetyczne. Jednak to mi nie wystarcza. I tu pojawia się frustracja.
Każdemu miastu autor poświęcił średnio jedną stronę. A w każdym mieście można by umieścić nieskończoną ilość cudownych opowieści. Albo chociaż jedną, najlepiej oddającą jego naturę. Albo może trochę wydłużyć opis... Nie, nie mieści mi się w głowie taka nonszalancja w szastaniu pomysłami. Pomysłami niejednokrotnie genialnymi. Tutaj Calvino jakby starał się każdemu poświęcić jak najmniej miejsca, oszczędzić na słowach, natchniony jakimś chorym minimalizmem. A we mnie jęk zachwytu miesza się z rozdzierającym wrzaskiem Jak mogłeś, jak mogłeś dać to wszystko na zmarnowanie?! Bo posiadam wewnętrzną potrzebę fabuły. A czy istnieje lepszy pomysł na nią, niż miasto stworzone w oparcie o jakąś myśl filozoficzną? A pięćdziesiąt pięć miast? A pięćdziesiąt pięć pomysłów o średniej jakości rewelacyjne? I czy ktoś tego kiedyś użyje? Nie sądzę.*
Zupełnie innego rodzaju problem mam z zamysłem całości i to jemu poświęcę resztę tekstu. Jak wspomniałam, niektóre pomysły mnie zachwyciły. Bo czy nie zachwycać powinna wizja Sofronii, składającej się z dwóch połówek, z których jedna, cyrk, jest stała, a druga prowizoryczna i co jakiś czas rozmontowuje się, by ruszyć w drogę? Albo Baucydą, gdzie mieszkańcy nie dotykają stopami ziemi, by móc kontemplować własną nieobecność?
Denerwowały mnie za to dwie rzeczy, a mianowicie tytuły opowieści i rozmowy Marco Polo z Kubłaj-chanem. Zacznę od tych drugich. Doskonale wiecie (a jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to teraz się dowiecie), że bardzo nie lubię epatowania "filozofią", "głębią" czy "konceptami" w książkach. Że irytuje mnie to dogłębnie i psuje całą radość lektury. Że wychwycę wszystko (a przynajmniej satysfakcjonującą mnie większość) bez pomocy autora i każda pomoc to dla mnie wyłącznie zbędna pretensjonalność. Że rzadko sięgam po literaturę z gruntu ambitną, bo poszukuję czegoś poza ambicją bycia ambitnym. A gdyby nie niesamowite pomysły Calvino, to Niewidzialne miasta zaliczyłabym do wyżej zaprezentowanej kategorii literatury. Rozmowy jedynych "bohaterów" tej książki otulają kolejne dawki opisów miast. A propos: nie rozumiem też idei samego podziału tekstu na coś, co w powieści nazwano by księgami. Mój jedyny wniosek to taki, że w pierwszych znajdziemy więcej opisów, ale o słabszej jakości, a w dalszych na odwrót. Choć być może to subiektywne wrażenie.
No ale przejdę wreszcie do owych dialogów. O ile pomysły zawarte w opisach niejednokrotnie przemawiały wprost do mojego serca, to rozmowy zdecydowanie prezentowały się zbyt pretensjonalnie. (Czekam na uwagi, że ja prostak i dzieciak, z góry dziękuję za podwyższenie samooceny w związku z posiadaniem prywatnego - albo chociaż wspólnego - hejtera). Podobne zastrzeżenia mam do tytułów opisów. Pogrupowane są według tematyki odniesień, mamy więc m.in. Miasta i pamięć, Miasta i pragnienia, Miasta i znaki, Miasta i oczy czy Miasta i wymiana. Zabieg ciekawy, ale sensowny jedynie wówczas, gdyby miał naprowadzić czytelnika na interpretację. A czy faktycznie miał?
Pora na wnioski z tekstu, który okazał się dłuższy niż mojej głowie. A są one dosyć smutne, bo nie pomógł mi on poradzić sobie z uczuć wewnętrznego rozdarcia, które towarzyszy mi od ponad pół miesiąca. I jeszcze raz przypominam, że to nie jest recenzja. Dlatego też ani nie polecam, ani nie odradzam.
Marre
PS. Wszystkim miłośnikom sztuki inspirowanej książkami radzę wrzucić w Google Grafika oryginalny tytuł książki. Miłe przeżycia gwarantowane.
PS2. Chętnie poznałabym jakieś teorię wyjaśniające, dlaczego wszystkie nazwy miast to imiona żeńskie. O ile w niektóre fragmenty potwierdzają analogię miasto-kobieta, to w innych nie potrafię znaleźć związku :\
*W tym akapicie pojawiło się stanowczo zbyt wiele zdań rozpoczynających się od "a", ale nie potrafię i właściwie nie chcę tego zmieniać.
Autor: Italo Calvino
Tytuł: "Niewidzialne miasta"
Oryg. tytuł: "Le citta invisibili"
Seria: Don Kichot i Sancho Pansa
Wydanie: W.A.B.
Tłumaczenie: Alina Kreisberg
Stron: 129
I wydanie: 1972 [PL - 1975]
Gatunek: literatura piękna
Ocena: -/10