wtorek, 23 stycznia 2018

O mężczyznach i kobietach | Na pokuszenie - Thomas Cullinan

Fragment kadru z ekranizacji; nastoletnie dziewczęta i dwie dorosłe kobiety w białych dziewiętnastowiecznych sukniach na ganku dużego domu

Nieomal nie dokończyłam lektury Na pokuszenie. Po dwusetnej stronie rzuciłam ją w kąt i wzięłam się za Ludzi na drzewach. Jednakże wciąż byłam ciekawa zakończenia, więc gdy skończyłam tamtą - wróciłam. Dobrnęłam do końca i stwierdzam, że chyba było warto. Nie żeby druga połowa okazała się dużo lepsza. Dostarczyła mi jednak dużo ciekawych tematów do rozmyślań. Zapraszam.

Wojna secesyjna, amerykańskie południe. Niewielka pensja dla panien położona z dala od innych domostw. Zewsząd dobiegają strzały walk. Na miejscu zostało tylko parę uczennic pod opieką dwóch nauczycielek, sióstr Farnsworth, oraz ostatnia niewolnica w posiadaniu zubożałych kobiet, Mattie. Dziewczętom nie wolno oddalać się od domu w obawie przed zagrożeniem ze strony żołnierzy obu armii. Tymczasem pewnego dnia jedna z nich znajduje w lesie ciężko rannego unionistę pochodzenia irlandzkiego, Johna McBurneya, i przyprowadza go na pensję.

Zarys fabuły obiecuje dużo. Sam pomysł wydaje się istnym samograjem, ale... wszystko idzie tak, jak nie powinno. Zacznijmy od samej narracji. Autor zdecydował się prowadzić ją z punktu widzenia każdej z kobiet. To dobry sposób na budowanie napięcia i niedopowiedzeń, a także pogłębienie charakterystyki bohaterek. Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że to pierwszy punkt, w którym z autora wychodzi dramatopisarz. Przede wszystkim poszczególne narracje wypadają nierealistycznie, z niewiadomych przyczyn są stylizowane na monologi sceniczne. O bohaterkach dowiadujemy się tylko tyle, ile same nam powiedzą, ale Cullinan nie wykorzystał tego atutu absolutnie. Nie mamy tu do czynienia ani z napięciem opartym na sprzecznych informacjach, ani mocno różniących się od siebie spojrzeń na te same wydarzenia. Jeśli taki zabieg daje coś czytelnikowi (oprócz znacznego zwiększenia objętości), to przede wszystkim wiadomość: Jakie one wszystkie są naiwne!

Kadr z ekranizacji; nastoletnie dziewczęta i dorosła kobieta siedzące przy elegancko nakrytym do kolacji stole z płonącymi świecami


W związku z tym zawiedzie się ten, który oczekuje gęstej atmosfery pełnej emocji. Bohaterowie robią różne rzeczy, ale właśnie ze względu na ich naiwność nie angażujemy się w nie ani trochę. Autor wykoncypował parę zwrotów akcji, lecz przedstawił je bardzo nieumiejętnie, bez jakiegokolwiek napięcia. Nie pomaga również strona językowa. Na pokuszenie to właściwie same zapisy rozmów i działań postaci. Opisy pełnią funkcję wyłącznie użytkową, a całość jest zwyczajnie przegadana - spokojnie zmieściłaby się na 300 stronach.

W tym miejscu pragnę się zatrzymać. W moim odczuciu dość dużo nabruździło tłumaczenie. Gdy widzę czterech tłumaczy - w mojej głowie zapala się czerwona lampka. Pewnie każdy dostał swój przydział narracji, ale wobec efektu końcowego muszę oskarżyć wszystkich. Przede wszystkim: ktoś sobie dość słabo radzi ze zdaniami złożonymi. Nawet gdyby to była prawda, a ja nie jestem w gotowa tego przyjąć do wiadomości, Mattie, ale nawet jeśli, to bez różnicy (s. 98) to prawdziwa perełka, ale problematyczne przeczenia i kwestia łączenia praktyki z teorią w O ile nie przeżyje, co na tę chwilę wydaje się wątpliwe, to pytanie jest czysto teoretyczne (s. 71) również wypada dobrze. Poza tym sporo drobnych potknięć językowo-gramatycznych (rozłupać orzecha - str. 79, GRR!) i niekonsekwentna stylizacja historyczna, zwłaszcza w przypadku Mattie. Śmiem twierdzić, że tłumacze nieradzący sobie z tak podstawowymi rzeczami, mogli przegapić subtelniejsze zabiegi stylistyczne autora. (Przykładem niech będzie przekład Zgiełku czasu). Zwłaszcza że ten potrafi zaskoczyć "odważniejszą" formą (jak w kluczowej scenie "procesu" McBurneya), a całość wydaje się nawiązaniem do powieści wiktoriańskiej (konkretnie gotyckiej), podobnym do tego, którego prawie 50 lat później dokonała Eleanor Catton we Wszystkim, co lśni.

Kadr z ekranizacji; para w epokowych strojach; mężczyzna stoi za plecami młodej dziewczyny, nachylając się w jej stronę


Książka przegadana, absolutnie nie absorbująca... Czy może zaciekawić czymkolwiek? Ano tak. Gender studies dają tu pewne możliwości. Ale najpierw cofnijmy się do koszmarnie przetłumaczonego tytułu. Na pokuszenie sugeruje pełen emocji thriller, a oryginał? W oryginale mamy Oszukanego. A może Oszukane? Owa niepewność płci okazuje się być kwintesencją tej powieści. Zakończenie książki ujawniające prawdziwe intencje McBurneya ukazuje wszystkie wydarzenia w nowym świetle. Ale czy na pewno? Może list bohatera do matki stanowi kolejny poziom oszustwa?

I w tym momencie wkracza gender*. Relacje między bohaterami stają się o niebo ciekawsze, gdy zacząć analizować je z punktu widzenia ich płci. Kobiety z pensji są odseparowane od mężczyzn podwójnie: po pierwsze z racji wojny, a po drugiej z racji ówczesnych norm obyczajowych. Widzimy, że większość ich problemów wynika z tego, że nie potrafią traktować McBurneya jako równego sobie, co umożliwiłoby zdecydowany sprzeciw. Martha na przykład pod płaszczem surowych zasad ukrywa swoją bezradność wobec intruza, a także poczucie winy w kwestii domniemanej śmierci swojego brata. Natomiast jeśli wspomniany list odkrywa prawdziwe oblicze bohatera, jego zachowanie względem kobiet staje się mieszanką szoku po utracie nogi, o które to kalectwo oskarża kobiety, oraz lekceważącego stosunku do nich ogółem.

Nie jestem jednak pewna, czy włączanie w to kwestii niewolnictwa i rasizmu było takim dobrym pomysłem. To temat ciężki do uniknięcia, ale potraktowano go trochę po łebkach. Gdyby Mattie włączyć mocniej w całą intrygę, miałoby to sens, lecz ona wyłącznie krąży gdzieś na obrzeżach całej historii. Chyba że miałoby to być ilustracją statusu ówczesnych niewolników. Ale nawet jeśli, to jest to ilustracja wyłącznie marginesowa.

Kadr z ekranizacji; kobiety w sukniach z epoki siedzą na kanapie; najstarsza obejmuje dwie dziewczynki, obok siedzi czwarta w wieku nastoletnim. Na ich twarzach widać głęboki niepokój.


Na koniec pojawia się pytanie, co tutaj jest celowym zabiegiem Cullinana, a co odczytujemy w ten sposób po latach. Nie potrafię zabić autora, przykro mi. I nie potrafię też uwierzyć, że pisarz płci męskiej w początkach feminizmu drugiej fali świadomie popełnił te wszystkie odniesienia genderowe, które raczej przywodzą na myśl utwory z ostatnich lat. A to stanowczo obniża moją ocenę całości.

Wszystkie wymienione elementy czynią Na pokuszenie powieścią bardzo słabą i równocześnie całkiem intrygującą. I choć im dłużej o niej piszę, tym bardziej mi się podoba, to nie jestem w stanie jednoznacznie jej polecić. Ale nie mogę się doczekać seansu najnowszej jej ekranizacji.


Marta


*Cały w piórach i brokacie.


Autor: Thomas Cullinan
Tytuł: "Na pokuszenie"
Oryg. tytuł: "The Beguiled"
Wydanie: Marginesy, Warszawa 2017
Tłumaczenie: Anna Owsiak, Jerzy Wołk-Łaniewski, Jan Wąsiński, Aga Zano
Stron: 541
Rok I wydania: 1966 (PL - 2017)