Zawsze czuję pewien dyskomfort, pisząc negatywnie o powieściach, które podobały się wszystkim i które wszyscy mi polecali. Zwłaszcza, jeśli doskonale rozumiem, dlaczego im się podobały, a dlaczego mnie nie. I tak właśnie jest w przypadku nominowanych do Nagrody Bookera Anglików na pokładzie autorstwa Matthew Kneale'a (znanego mi już z bardzo dobrych Drobnych występków w czasach obfitości), którzy okazali się dla mnie sporym rozczarowaniem. Zapraszam.
Mamy rok 1857. Angielski pastor Geoffrey Wilson po dogłębnych analizach Księgi Rodzaju oraz współczesnych mu prac z zakresu geologii dochodzi do wniosku, że biblijny ogród Eden musiał znajdować się na Tasmanii. W celu potwierdzenie swej hipotezy organizuje wyprawę, w skład której oprócz niego wchodzi chirurg Thomas Potter, jak się później okaże, wielki fascynat frenologii, oraz młody botanik-hedonista, Timothy Renshaw, wysłany na ekspedycję przez rodziców. Żeby nie było tak łatwo, w związku z właśnie rozpoczętym powstaniem sipajów i skierowaniem tam większości brytyjskiej floty, podróżnicy muszą zadowolić się wynajmem żaglowca z wyspy Man, który, o czym nie wiedzą, ma w swojej ładowni ukryty zacny zapas whisky i tytoniu na przemyt. Równocześnie, poczynając od 1820 roku, obserwujemy losy Peevaya, młodego półaborygeńskiego chłopca z Tasmanii, zmuszonego dorastać w trudnych dla jego narodu czasach.
Zaznaczmy jedno: żywo interesuje mnie temat kolonializmu i chętnie sięgam po książki o nim traktujące, zarówno literaturę faktu jak i piękną. Nie uważam się za znawcę, po prostu to i owo czytałam. Również o problemach Aborygenów, a także samej Tasmanii. I ku mojemu zaskoczeniu, ta pięciusetstronicowa powieść nie powiedziała mi nic nowego. O samych Aborygenach naczytałam się w Terra Nullius Svena Lindqvista (tutaj znajdziecie moją recenzję wspólnego wydania z Wytępić całe to bydłu pt. Podbój) i stamtąd znałam już sprawę wyspy, gdzie internowano - to chyba najwłaściwszy określenie - rdzennych mieszkańców Tasmanii. Czekałam, by w spotkać tam znanego mi z Pragnienia autorstwa tasmańskiego pisarza Richarda Flanagana gubernatora Franklina, ale z rozczarowaniem dowiedziałam się, że część bohaterów [jedynie] wzorowana jest na postaciach z tamtych czasów (s. 517). Ten sam autor w dużo ciekawszy sposób poruszył również kwestię tasmańskich kolonii karnych w świetnej Księdze ryb Williama Goulda. Powieść ta, wydana rok po Anglikach, została nie tylko tak jak oni nominowana do Nagrody Bookera, ale też wykorzystuje ten sam element, który posłużył za puentę książki Anglika. Nie zamierzam, broń Boże, twierdzić, że Flanagan od Kneale'a ściągał, bo ich dzieła najprawdopodobniej powstawały równolegle*, ale czyni to te rozwiązania dużo mniej oryginalnymi, ze szkodą dla pozycji czytanej jako drugiej.
Jednakże literatura nie musi eksplorować kompletnie nowych rejonów i tematów, by angażować i budzić emocje. Pozostając w temacie kolonializmu, wystarczy spojrzeć na Ludzi na drzewach, którzy byli - świadomą moim zdaniem - kompilacją całego mnóstwa znanych motywów i festiwalem nawiązań. Hanya Yanagihara potrafiła mnie jednak mimo wszystko zaangażować i ponownie skonfrontować ze znanymi już problemami. W przypadku Anglików na pokładzie nie odczułam czegoś podobnego. Choć przecież sporo tu dobrych i ciekawych wątków. Przede wszystkim samo wyobrażenie Tasmanii jako Raju, który okazuje się być piekłem dla Aborygenów i zesłanych tam przestępców. Kontrast między humorystyczną historią o pechowych przemytnikach i ich nieplanowanych pasażerach a dramatyczną opowieścią Peevaya. Przedstawienie Tasmanii jako conradowskiego jądra ciemności, gdzie każdy zarówno nasz aborygeński bohater, jak i Anglicy odkryją swoją prawdziwą naturę.
Zastańmy przy tej czwórce głównych bohaterów. Gdybym miała lakonicznie ich ocenić, to brzmiałoby to tak: dwóch słabych, jeden niezły i jeden naprawdę ciekawy. Rozczarowują postacie pastora i doktora - obaj reprezentują dość znane tropy i robią z grubsza to, czego można by się od początku po nich spodziewać. Wilson popada najpierw w coraz głębszą histerię na tle religijnym, a później podąża prostą drogą do szaleństwa. Podobnym fanatykiem okazuje się Potter, tyle że u niego naczelną doktryną staje się jego autorska, pseudonaukowa teoria rozwoju ras, która usprawiedliwia jego coraz to gorsze czyny. Postacią niezłą nazwałabym Peevaya, przez całe życie miotającego się między chęcią zrozumienia najeźdźców i wykorzystania ich osiągnięć a pragnieniem unicestwienia wszystkiego, co z nimi związane, by na koniec dojść do wniosku, że nieważne, co zrobi i jak będzie żyć, bo dla jego ludu i stylu życia nie ma już ratunku. Wreszcie postać ciekawa to Renshaw, bohater niebędący typową częścią antykolonialnej narracji. Przez większą część fabuły pozostaje on w cieniu, ale i swoim pozbawionym wyższych wartości życiem nie ma nam wiele do zaoferowania. W sytuacji krytycznej jednak jako jedyny zachowuje się fair i czyni to całkowicie instynktownie, bez najmniejszych rozterek. On też znajduje sobie miejsce na Tasmanii, odkrywając radość w stylu życia kompletnie różnym od dotychczasowego, co można uznać za odniesienie do dzisiejszego, cywilizowanego statusu wyspy.
Warto też wspomnieć o samej narracji. Choć fabuła ma zasadniczo dwie osie, to włącznie z głównymi bohaterami pojawia się w niej 21 narratorów, a fragmenty każdego z nich przełożył inny tłumacz. I znowu: zabieg jest ciekawy, narracje różnorodne, ale czy znowu jest to coś tak niezwykłego i robiącego wrażenie? Na pewno nie na mnie. Choć doceniam naprawdę dobrą epokową stylizację.
Dla mnie to właśnie główny problem Anglików na pokładzie - to powieść obszerna i złożona z wielu elementów, ale żaden z nich nie zachwyca. Gdybym miała określić ją jednym słowem, byłaby pewnie "niezła"; dobra i, sądząc po głosach innych czytelników, wstrząsająca dla osób niezaznajomionych z tematem, ale dla mnie będąca kompilacją znanych mi tematów związanych z kolonializmem przedstawionych w niewnoszący nic do mojego myślenia sposób. Książkę czyta się powoli, w równym tempie, ale nie jest dziełem, od którego nie można by się oderwać. Biorę pod uwagę możliwość, że przed dwudziestu laty robiła większe wrażenie. Jednak obecnie ciężko mi ją polecić.
Marta
Zaznaczmy jedno: żywo interesuje mnie temat kolonializmu i chętnie sięgam po książki o nim traktujące, zarówno literaturę faktu jak i piękną. Nie uważam się za znawcę, po prostu to i owo czytałam. Również o problemach Aborygenów, a także samej Tasmanii. I ku mojemu zaskoczeniu, ta pięciusetstronicowa powieść nie powiedziała mi nic nowego. O samych Aborygenach naczytałam się w Terra Nullius Svena Lindqvista (tutaj znajdziecie moją recenzję wspólnego wydania z Wytępić całe to bydłu pt. Podbój) i stamtąd znałam już sprawę wyspy, gdzie internowano - to chyba najwłaściwszy określenie - rdzennych mieszkańców Tasmanii. Czekałam, by w spotkać tam znanego mi z Pragnienia autorstwa tasmańskiego pisarza Richarda Flanagana gubernatora Franklina, ale z rozczarowaniem dowiedziałam się, że część bohaterów [jedynie] wzorowana jest na postaciach z tamtych czasów (s. 517). Ten sam autor w dużo ciekawszy sposób poruszył również kwestię tasmańskich kolonii karnych w świetnej Księdze ryb Williama Goulda. Powieść ta, wydana rok po Anglikach, została nie tylko tak jak oni nominowana do Nagrody Bookera, ale też wykorzystuje ten sam element, który posłużył za puentę książki Anglika. Nie zamierzam, broń Boże, twierdzić, że Flanagan od Kneale'a ściągał, bo ich dzieła najprawdopodobniej powstawały równolegle*, ale czyni to te rozwiązania dużo mniej oryginalnymi, ze szkodą dla pozycji czytanej jako drugiej.
Jednakże literatura nie musi eksplorować kompletnie nowych rejonów i tematów, by angażować i budzić emocje. Pozostając w temacie kolonializmu, wystarczy spojrzeć na Ludzi na drzewach, którzy byli - świadomą moim zdaniem - kompilacją całego mnóstwa znanych motywów i festiwalem nawiązań. Hanya Yanagihara potrafiła mnie jednak mimo wszystko zaangażować i ponownie skonfrontować ze znanymi już problemami. W przypadku Anglików na pokładzie nie odczułam czegoś podobnego. Choć przecież sporo tu dobrych i ciekawych wątków. Przede wszystkim samo wyobrażenie Tasmanii jako Raju, który okazuje się być piekłem dla Aborygenów i zesłanych tam przestępców. Kontrast między humorystyczną historią o pechowych przemytnikach i ich nieplanowanych pasażerach a dramatyczną opowieścią Peevaya. Przedstawienie Tasmanii jako conradowskiego jądra ciemności, gdzie każdy zarówno nasz aborygeński bohater, jak i Anglicy odkryją swoją prawdziwą naturę.
Zastańmy przy tej czwórce głównych bohaterów. Gdybym miała lakonicznie ich ocenić, to brzmiałoby to tak: dwóch słabych, jeden niezły i jeden naprawdę ciekawy. Rozczarowują postacie pastora i doktora - obaj reprezentują dość znane tropy i robią z grubsza to, czego można by się od początku po nich spodziewać. Wilson popada najpierw w coraz głębszą histerię na tle religijnym, a później podąża prostą drogą do szaleństwa. Podobnym fanatykiem okazuje się Potter, tyle że u niego naczelną doktryną staje się jego autorska, pseudonaukowa teoria rozwoju ras, która usprawiedliwia jego coraz to gorsze czyny. Postacią niezłą nazwałabym Peevaya, przez całe życie miotającego się między chęcią zrozumienia najeźdźców i wykorzystania ich osiągnięć a pragnieniem unicestwienia wszystkiego, co z nimi związane, by na koniec dojść do wniosku, że nieważne, co zrobi i jak będzie żyć, bo dla jego ludu i stylu życia nie ma już ratunku. Wreszcie postać ciekawa to Renshaw, bohater niebędący typową częścią antykolonialnej narracji. Przez większą część fabuły pozostaje on w cieniu, ale i swoim pozbawionym wyższych wartości życiem nie ma nam wiele do zaoferowania. W sytuacji krytycznej jednak jako jedyny zachowuje się fair i czyni to całkowicie instynktownie, bez najmniejszych rozterek. On też znajduje sobie miejsce na Tasmanii, odkrywając radość w stylu życia kompletnie różnym od dotychczasowego, co można uznać za odniesienie do dzisiejszego, cywilizowanego statusu wyspy.
Warto też wspomnieć o samej narracji. Choć fabuła ma zasadniczo dwie osie, to włącznie z głównymi bohaterami pojawia się w niej 21 narratorów, a fragmenty każdego z nich przełożył inny tłumacz. I znowu: zabieg jest ciekawy, narracje różnorodne, ale czy znowu jest to coś tak niezwykłego i robiącego wrażenie? Na pewno nie na mnie. Choć doceniam naprawdę dobrą epokową stylizację.
Dla mnie to właśnie główny problem Anglików na pokładzie - to powieść obszerna i złożona z wielu elementów, ale żaden z nich nie zachwyca. Gdybym miała określić ją jednym słowem, byłaby pewnie "niezła"; dobra i, sądząc po głosach innych czytelników, wstrząsająca dla osób niezaznajomionych z tematem, ale dla mnie będąca kompilacją znanych mi tematów związanych z kolonializmem przedstawionych w niewnoszący nic do mojego myślenia sposób. Książkę czyta się powoli, w równym tempie, ale nie jest dziełem, od którego nie można by się oderwać. Biorę pod uwagę możliwość, że przed dwudziestu laty robiła większe wrażenie. Jednak obecnie ciężko mi ją polecić.
Marta
*Gdybym uznała, że Flanagan ukradł Kneale'owi ten pomysł, to musiałabym również uznać, że Margaret Atwood ukradła w Roku potopu pomysł Suzanne Collins z Igrzysk śmierci, "inspirując się" Głodowymi Igrzyskami przy tworzeniu Paintbólu. A to byłby już wyższy poziom absurdu.
Autor: Matthew Kneale
Tytuł: "Anglicy na pokładzie"
Oryg. tytuł: "English Passengers"
Wydanie: Wiatr od morza, Gdańsk 2014
Tłumaczenie: praca zbiorowa pod redakcją Krzysztofa Filipa Rudolfa i Michała Alenowicza
Stron: 522
Rok I wydania: 2000 (PL - 2014)