sobota, 26 sierpnia 2017

O czym myślę, kiedy piszę o recenzji

Laptop na biurku z licznymi papierami, w tle jasne światło.

Wśród osób, które blogów książkowych nie lubią dla zasady, przewija się argument o tworzeniu "tworów recenzjopodobnych". Co niezmiennie mnie wkurza. (Jak ci wszyscy ludzie, którzy nie lubią konkretnej grupy "dla zasady". Ale to temat na inny dzień). Dlatego postanowiłam pochylić się nad tym, co w blogosferze rozumiemy jako "recenzję".


Słownik języka polskiego PWN bardzo upraszcza to pojęcie i odnotowuje:


Oprócz tego wiemy, że zasadniczo recenzja dzieli się na część omawiającą, analizującą i opiniującą. I że za pisanie hiperprofesjalnych "recek" (nazywajmy je dla ułatwienia krytycznymi) laik nie ma się co brać, bo i tak mu się nie uda. W moim odczuciu główną barierą jest kontekst, w jakim powinno się osadzić dzieło. Do tego potrzeba masakrycznie dużej wiedzy. Na blogach wygląda to tak, że czasem tę wiedzę się posiada (to znaczy przeczytało się co trzeba), a czasem nie, i w dużej mierze to kwestia przypadku. Jeśli, przeciętny blogerze, uważasz, że piszesz prawdziwe recenzje, to się mylisz. Ja też ich nie piszę.


Więc o co chodzi?

O samo pojęcie. Bo chociaż niemal nikt w blogosferze nie aspiruje do tworzenia recenzji krytycznych, to... wciąż nazywamy nasze twory recenzjami. I wielu osobom się to nie podoba. Może jeszcze kilka lat temu ja również oburzałabym się na dewaluację tego terminu. Tyle że ona w moich oczach już się dokonała. I teraz recenzją w ujęciu ogólnym najłatwiej nazwać każdy tekst, który w miarę rzetelny sposób stara się ocenić dane dzieło.

Nie wszystkim musi się to podobać. Ale zastanówmy się, czy jest sens protestować przeciwko procesowi, który już się właściwie zakończył. Owszem, możemy się bawić i nazywać swoje teksty "opiniami" czy czymkolwiek innym, ale to głupie, bo tak naprawdę nic nie zmienia.

Widziany od góry laptop na biurku, obok kilka książek i notesów.

Z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć wszystkich purystów. Obecnie w szkole, ucząc się pisać recenzje, uczymy się pisać naprawdę dziwne twory. Poloniści mówią, że najpierw wstęp, potem zarys fabuły, następnie opinie o n elementach i podsumowanie z wyraźnym werdyktem. Nie mówi się o tym, że opinie powinny zostać poparte w miarę sensownymi argumentami czy coś w tym stylu. Że o kontekście nie wspomnę, bo skąd ma go wziąć uczeń, który tylko lektury czyta. I to też jak dobrze pójdzie. Dodawszy do tego zalew internetowych recek, który napotykamy w mediach społecznościowych, możemy nigdy się nie dowiedzieć, jak powinna wyglądać prawdziwa recenzja.

Tyle że znowu nie do końca. Wciąż mamy tę świadomość, że w takich a takich czasopismach (nie muszą to być konkretne tytuły, wystarczy platońska idea) znajdą się recenzje profesjonalne. W ten sposób podział na recenzje krytyczne i twory recenzjopodobne został zastąpiony swoistą drabiną wartości, gdzie recenzją jest "wszystko", ale dawna recenzja wciąż znajduje się na jej szczycie.

Popatrzmy na bliższy blogosferze obrazek: z mojego punktu widzenia blogi poświęcone literaturze młodzieżowej znajdują się niżej. Bo dla mnie 90% young adultów, to same kalki. Ale zajmujący się nimi blogerzy nie zważają na to i oceniają poszczególne dzieła "od wewnątrz", porównując kalkę z kalką. Dla mnie to bez sensu, bo weszłam na stopień wyżej. Ale to nie znaczy, że tamci nie robią dobrej roboty dla swojej grupy odbiorców.

Okulary "kujonki" leżące na klawiaturze.

Co nam to jeszcze daje?

Daje nam to jeszcze jedną rzecz. Uwalnia nas od standaryzacji i pozwala wypracować swój indywidualny styl pisania o książkach. Owca opowiada, Mniej niż 100 słów stara się wyekstraktować to, co w powieści najważniejsze, a ja gdy tylko mogę (tzn. autor nie położy książki technicznie), zagłębiam się w dżunglę analiz i interpretacji. Pozwala to również nadrobić nawet pewien brak czytelniczego doświadczenia czy młody wiek wyczuciem i intuicją. (Do tego przynajmniej aspiruję).

I może dla niektórych to, co robimy nie będzie ważne, "bo to nie są recenzje". Ale stanowi o unikalności blogosfery. Więc możemy się wściekać i nadymać ze względu na jakość stereotypowego blogaska, a możemy się dobrze bawić lub przynajmniej pozwolić się dobrze bawić innym. Amen.


Marre


PS. Żeby nie rozmywać wniosków, pominęłam wszelkie recenzje publicystyczne czy eseistyczne. Bo i nie o nie toczą się boje. (O, zrymowałam, yey).

PS2. A tutaj (poszukajcie wpisu Fabryki Dygresji o Blogowej prostytucji z 15 sierpnia) macie cudowny przykład nadymania się. Nieważne to, co piszesz, ważne, że można poznęcać się nad blogerkami (nigdy blogerami. Zawsze blogerkami). Uwaga, działa lepiej niż espresso.