Na początku pragnę napomknąć, że zupełnie nie tego się spodziewałam. Ale po kolei...
W przyszłości ludzie odkrywają, że nie są jedyną humanoidalną rasą we Wszechświecie. Na drugim krańcu kosmosu, na planecie o dwóch księżycach żyje sobie podobna do nas cywilizacja, która jakby zatrzymała się na etapie wikingów. Nie działa tam elektronika i wszystko wskazuje na to, iż występuje tam zjawisko, którego nikt nie chce nazwać magią. Mimo wszystko wysyłane tam sam pojedyncze ekspedycje. Gdy jedna z nich ginie, istnieją obawy, że może to nieźle namieszać w życiu tamtejszych ludzi. Ktoś musi wszystko odkręcić i uratować naukowców. Tym kimś jest Vuko Drakkainen, przyjmujący imię Nocnego Wędrowca. Na miejscu okazuje się, że jest jeszcze gorzej niż oczekiwano...
Ta książka totalnie mnie zaskoczyła, zarówno pozytywnie jak i negatywnie. Kupiłam ją z polecenia przyjaciółki i przeczytawszy zachęcające recenzje. Pomiędzy Bogiem a prawdą, nic się nie spodziewałam po tej książce. Wystarczył mi enigmatyczny, mroczny opis, bym wsiąkła na dobre. Od początku zdziwiło mnie powolne tempo akcji. I faktycznie lektura zajęła mi rekordowo długo, chociaż na czytanie przeznaczałam tyle samo czasu co zwykle. Jednakże nie powodowała tego nuda. O nie. Autor ma specyficzny styl, który z ogromną przyjemnością powoli smakowałam. Zmienić by to ewentualnie mogły krótsze rozdziały, ale nie byłby to chyba najlepszy pomysł z tego względu, że każdy odpowiada mniej więcej jednej, osobnej przygodzie. A propos stylu i sposobu przedstawiania wydarzeń - kojarzył mi się z prozą Sapkowskiego ("Wiedźmin") i Ziemiańskiego ("Achaja"). Dotyczyło to również samej fabuły.
Tak naprawdę pierwsze zaskoczenie przeżyłam dopiero, kiedy wprowadzono zupełnie nowy wątek i narrację. Z początku byłam tym rozdrażniona, ale potem ponownie dałam się wciągnąć. Niezwykle odpowiadała mi historia o dorastaniu cesarskiego syna. Wyszło to bardzo barwnie, w dużej mierze dzięki opisom życia dworskiego i obyczajów. Chociaż na razie wątek ten nie ma nic wspólnego z resztą historii, to spodziewam się czegoś zaskakującego w następnych tomach.
Podoba mi się również pomysł zaczerpnięcia przy tworzeniu nowej kultury z wikingów. Zarówno język, nazewnictwo, mentalność, architektura, wierzenia i wiele więcej jest niemal bliźniaczo podobne do tego ziemskiego (piszę to jako osoba mocno zainteresowana tą tematyką). Ktoś mógłby uznać takie zapożyczenia za mało oryginalne, ale ja uważam to za jakąś strategię. Przekonamy się.
Uwielbiam też Vuko. Autor stworzył niesamowicie charakterystycznego bohatera, z cudownym wręcz, nieustannie sarkastycznym podejściem do życia. Kocham jego rozważania na temat mentalności ludności obcej cywilizacji. Chociaż chwilami do złudzenia przypominał mi Geralta...
Teraz pora przejść zgodnie z tradycją do tej mniej chwalebnej części, czyli wad. Jednakże w tym przypadku są to bardziej potknięcia, bo prawie nigdy nie rażą specjalnie. Po pierwsze drobna schematyczność w konstrukcji tekstu. Akcja, zastój, akcja, zastój, mniejsza akcja, zastój, zastój... Tak to mniej więcej szło. Brakowało nieco naturalności. Taka naturalność mogłaby też upłynnić akcję, bo cokolwiek nie mówiłabym o smakowaniu tej powieści, to w drugiej części, nie licząc narracji księcia, zazwyczaj się nudziłam. Wolałabym też trochę bardziej poszlakowe poszukiwania naukowców. Bo niby Vuko szukał ich i szukał, ale nic nie znajdywał, aż tu nagle grom z jasnego nieba i nagle wiadomo dokąd się udać. Początek zakończenia też niezbyt mnie przekonał. Czytając to, czułam się trochę jak w narkotycznym śnie. Może o to pisarzowi chodziło, ale ja na dłuższą metę czułam się zmęczona. Również narracja była dziwna, bo były właściwie trzy: jedna księcia (kompletnie nie pamiętam jego imienia) i dwie Vyko. No właśnie. Dwie. Jedna trzecioplanowa w czasie przeszłym, a druga - pierwszoplanowa w czasie teraźniejszym. Pierwsza pojawia się w chwilach akcji, zwłaszcza, gdy Drakkainen włączał cyfral, a druga podczas jego wewnętrznych rozmyślań. Ale tą zależność odkryłam dopiero gdzieś w połowie i do tego momentu czułam się nieco zdezorientowana. Rozumiem, iż to zabieg celowy, ale moim zdaniem całkowicie zbędny.
Ogólnie książkę będę wspominała bardzo dobrze. Z pewnością sięgnę po kolejną część i tylko całkiem niedługo, szczególnie po takim zakończeniu. Polecam, ale chyba raczej tylko fanom gatunku.
Marre
Autor: Jarosław Grzędowicz
Tytuł: "Pan Lodowego Ogrodu #1"
#1 czterotomowej serii
Wydawnictwo: Fabryka Słów
I wydanie: 2005
Stron: 541
Gatunek: szeroko pojęta fantastyka
Ocena: 7/10